wać, gdyby i gubernator i arhierej albo policmajster, jednem słowem idylla w cieniu drzew. I aby wszyscy w tem zgromadzeniu pod kierunkiem tego dalmatyńca śpiewali pieśni wyłącznie patrjotyczne i nabożne. Ale ja silnie podejrzewam, że całe to nabożne, śpiewackie Towarzystwo nie było niczem innem, jak tylko strzelaniną, ale na bardzo wielką skalę zakrojoną! Zresztą wiem to z pewnością, że pisywał on listy do różnych wysoko postawionych osób i ustawicznie naciągał na cele ideowo-patrjotyczne.
Zapędziłem się do niego. Poważny, ogromny pan, broda do pasa, twarz szeroka, taka otwarta, dobrotliwa, łysy.
— „Pan prezes owego wspaniałego, sympatycznego Towarzystwa? — „A jakże... ja, ja! — Cały na pańskie usługi“. I obiema rękami ściska mnie za rękę. Zacząłem ja mu śpiewać. Śpiewam i śpiewam, a on coraz uprzejmiejszy, głową w takt mi przytakuje, jakby porcelanowy słoń. W końcu powiada: „Wszystko to bardzo ładnie, ja rzeczywiście gotów jestem służyć, czem mogę, ale wybaczy pan, że muszę mieć dowód, że pan jesteś właśnie tym, za kogo się przedstawiasz. Dlatego pozwól pan zobaczyć pański paszport“. Coś mnie kolnęło w sercu, ale niedoświadczony
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.