bacz pan, ja nie Vanderbildt, aby wszystkich brać na utrzymanie“.
Kobieta mnie porzuciła. Ładna była bestja, gorąca, zła, niecierpliwa, nienasycona; przez całe moje życie jedna mi się taka trafiła. Lubiła żyć szeroko, Polka była. Wołali ją Zosia. Na pożegnanie zrobiła mi skandal na ulicy; wpadła w pasję, żem nic nie dostał. „Ty — krzyczała — nieszczęśliwy strzelcze, plugawcze kryminalny, podłe ścierwo!“ Poszła i już do domu nie wróciła.
Straciłem głowę. Jakoż z litości jednego kapitana dostałem się parowcem z Krymu tutaj. Tu poszło jeszcze gorzej; po prostu, nędza! Zima ostra, ja w letnim paltociku, buty dziurawe, kaszel mnie zgina we dwoje. Wiatr od morza dogryza — ach! aż przegania ze strony na stronę. Żem ja to przeżył, wydziwić się nie mogę! A najgorsze ze wszystkiego, że straciłem odwagę. Proszę, a głos mi się łamie i łzy duszą. Wtedy poznałem, że prawdziwa nędza rzadko znajduje współczucie. Prawdziwe nieszczęście, nie wiedzieć dlaczego, wygląda nienaturalnie. „Tyś pijany, obrzydliwcze, jedzie od ciebie jak z kufy, idź się przespać!“ A ja nietylko, żem nic nie pił, ale nie jadłem od wczoraj. Poszedłem do doktora. Umyślnie ze złości wybrałem najdroższego.
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.