bracały się ciągle około tego samego. I nakoniec oba w tych rozmowach ostatki wstydu utraciliśmy. Tak to wyglądało, jakbyśmy jeden przed drugim nago stawali. Stanowczego słowa jeszcze nie wymówiliśmy, aleśmy przecież czuli, że bezowocnie się nie rozejdziemy.
Ja w tym czasie począłem chorować. Przesilałem się ze wszelkiej mocy. Zdarzało się, że padam na stołek, bo mnie kaszel zamęcza. Z początku wytrzymywałem, a potem, gdy już było niepodobieństwo, rzucam naczynia na stół i uciekam na korytarz. Kaszlę i kaszlę, aż mi się w oczach ciemno robi. Takich rzeczy w lepszych restauracjach nie znoszą. Mówią: „Albo służ, albo idź do szpitala leżeć. Tu nie towarzystwo dobroczynności. Gości mamy lepszych“. Czułem, że mi dadzą laufpas. Myślałem: znowu ulica, zimno, pluskwy w noclegowych przytułkach, końska kiełbasa, świństwo!.. Właśnie i moja Zośka do mnie wróciła, bo przewąchała gadzina, że można znowu ze mnie ciągnąć. Jak pieniądz jest, to ona grzeczna, spokojna, nawet za grzeczna, a jak niema, to wrzeszczy na mnie wobec sąsiadów: „Kelner śmierdzący! Cham, Włóczęga! Sobacza dusza!“ Takie wtedy dla mnie miała słowa.
Były to najcięższe chwile mego życia,
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.