w które, zdaje mi się, przez wszystkie piekła przeszedłem. Bywało, że w mój dzień wychodu błądzę po ulicach i myślę: „A może też kto zgubi pulares, a ja go znajdę i w nim ze trzy tysiące rubli... Albo podejdzie do mnie staruszek, poczciwy miljoner i spyta ze współczuciem: „Dlaczego masz tak smutną minę, sympatyczny młodzieńcze? Powiedz otwarcie, co ci dolega? Może mi się uda pocieszyć cię?“
W tym czasie zajechał do nas do hotelu ten człowiek, świeć Panie nad jego duszą! Co? Szanowny pan się dziwi, że ja się żegnam? Nie, niech szanowny pan nie myśli, że ja w nocy w Boga wierzę, a zaś we dnie w szelmostwie i pijaństwie zapominam o Nim, o moim dobroczyńcy. Mogę dalej opowiadać? Może to szanownemu panu będzie nieprzyjemne, przykre? No, jeżeli tak, to idę po porządku.
Był to grubas niemały. Zarządził dobrami jakiemiś na Krymie i Kaukazie. Nad Wołgą pod jego zarządem było więcej, jak dwieście dziesięcin, oprócz tego kopał naftę i żelazo. Co dzień go widywałem. Rano, wyjdzie z mieszkania na śniadanie, to siedzi przy nim z godzinę ze dwie, aż przykro było nań patrzeć. Ogromny, nabrzmiały, twarz ziemista, pod oczami czarne worki, a oczy jak ołowiane, bezmyślne, ledwie nie wyłażą na wierzch.
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.