Ciężko bardzo dychał, coś źle było u niego z płucami czy sercem, zdaje mi się, że miał astmę piersiową. Oparty piersiami o stół, z łokciami rozstawionymi, dychał nie tyle gardłem, co plecami i brzuchem i głową. Jak wciągał powietrze, to głowę i piersi podnosił do góry, gębę otwierał, a jak wypuścił powietrze, to cały przewalał się na stół. I tak się męczył pół godziny. Ale to nic. Wypije przed śniadaniem trochę wódki, butelkę czerwonego wina gorącego i widocznie się poprawia i wesołość mu wraca.
Grube on, zdaje się interesa robił, a wszystko z żarcikami, z pogawędką przy obiedzie przy szampanie. Ale w karty wysoko grał i łajdaczył się okropnie. Szczodry był. Dużo nie jeden z nas od niego zarobił.
Mieszkał pod czwartym numerem u Michajły na pierwszem piętrze i, o dziwo, od tej pory przyjaźń nasza z Michajłem pękła, jak nożem uciął. Oziębliśmy dla siebie i basta. Raz idę na dół po schodach, a on mnie z góry woła: „Andrzej!“ Patrzę, a on przez poręcz pochylony kiwa na mnie palcem. Twarz ma wykrzywioną, jak djabeł jaki, ni to uśmiechem, ni chorobą. Wróciłem na górę do niego, pytam się: „Co?“ A on mówi: „Wczoraj Nikołaj Jakowlewicz (tak się nazywał czwarty
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.