numer), pijany wrócił i jak tylko się położył, zachrapał, nie zamknąwszy drzwi. Ja go potrząsał, potrząsał: „Możeby się pan rozebrał?“ Ale gdzie tam“. Zrozumiałem ja o co idzie, popatrzyłem na Michajłę, a on na mnie. „Więc cóż?“ — szeptem pytam. A on tak przeciągle: „Ano nic!“ — „Bądź zdrów, Michajło!“ A on też tak przeciągle: „Bądź zdrów, Andrzeju!“
Drugi raz potem było tak samo. Podałem wieczorem do czerwonego gabinetu ostrygi, miętusa faszerowanego i jakieś białe wino i stoję na korytarzu pod zegarem. Było kwadrans na pierwszą. Nagle ktoś mnie z tyłu jakby trącił w grzbiet. Oglądam się, patrzę, w kącie stoi Michajło. Blady, jak półkoszulek. Stoi i milczy. I uważa szanowny pan, co szczególne, że zaraz zrozumiałem, o co idzie. Niceśmy do siebie nie mówili. Zauważyłem, że ma na rękach białe rękawiczki.
On szedł naprzód, a ja za nim. Podeszliśmy pod numer czwarty. Na kurytarzu ani żywej duszy i lampy już pogaszone. Ja szepcę: „Ciszej!“. A on umyślnie z całym zamachem trzasnął drzwiami, popchnął mnie przed siebie i zamknął drzwi na klucz.
W numerze było ciemno. Tak ciemno, żem w pierwszej chwili i Michajły nie widział
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.