znudziłem szanownego pana mojem opowiadaniem: zaraz skończę.
Ubrałem się i wyszedłem na ulicę. Było wczas rano, może szósta siódma godzina. Na ulicach nie było nikogo. Pomknąłem do Michajła — mówią, że nie nocował w domu, że może został w hotelu. Do restauracji iść było mi za wczas, no i nie mogę tam iść, jakoś nie wypada. Zacząłem spacerować po mieście. Otwarli turecką kawiarnię, posiedziałem tam, wypiwszy filiżankę czarnej kawy. Patrzę po ludziach i myślę: „Wszyscyście wy, wszyscy szczęśliwi, każdy z was pracuje, wszyscy macie czyste ręce... a ja?!“ Potem poszedłem na bulwar. Słońce weszło. Na drogach wilgoć. Gimnazjastki idą do szkoły, małe, trzepałkowskie, o buziach świeżutkich, co tylko wymytych... Siadłem na ławeczce i zdrzemnąłem się. Wtem widzę, idzie policjant i tak z boku na mnie spogląda, jak wrona na ogniłą kość. W tej chwili pomyślałem: „Podejrzewa. Podszedł on do mnie: „Siedzieć, powiada, panie kochany, na bulwarze każdemu wolno, tego my nie zakazujemy, ale co już spać, to nie wolno. Nad nami policmajster. Surowo“.
Co się wtedy ze mną stało, tego pojąć nie mogę. Wstałem z ławeczki i mówię mu: „Zaprowadź mnie pan do urzędu, bo ja tej nocy
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.