jako głównego winowajcę, a także i za jego upór zasądzili na sześć lat. Pół roku mnie jeszcze trzymali w domu warjatów, no i zdecydowali, że ja choć tego... psychicznie... ale nieszkodliwy i wypuścili na wolność. Oto i wszystko.
Ja wiem, szanowny panie, że takich rzeczy wogóle się nie opowiada, bo teraz po tem, com powiedział, droga nam nie wspólna, ale jeżeli pan ma iść na lewo, to ja powinienem na prawo i odwrotnie. Niech się szanowny pan nie gniewa, ale ja jeszcze raz nadużyję pańskiej wspaniałomyślności. Uważa szanowny pan... nocleg... rano kieliszek wódki... cośby nie coś zjeść... — Oj! Gdzież to dla mnie... tak dużo!... Zresztą merci bien.
Dokąd ja pójdę? A gdzieżby... na ulicę. Ja, człowiek... z ulicznego bruku. Nie zataję przed szanownym panem, że po jego szczodrobliwości utknę dzisiaj w jakiej wesołej jamie. Mówi szanowny pan, żebym się podniósł?... E, co tam! Mój cykl skończony zupełnie i niema dla mnie nic lepszego, jak — ulica.
Wie szanowny pan, co?... Pozwól, szanowny pan, że mu jeszcze coś krótko powiem... Wszyscyśmy lokatorami Pana Boga. Tylko, że jedni zajmują pierwsze piętro i płacą z góry za dziesięć lat, a odźwierny na ich wi-
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.