— Nie, wielmożny panie, nie chce.
Nastało milczenie. Podporucznik jeszcze raz przeszedł się z kąta do kąta i nagle krzyknął ze złością na tłómacza:
— Odejdź! Niepotrzebnyś mi więcej. Wynoś się!
Gdy Kuczerbajew wyszedł, Kozłowski długo jeszcze chodził z kąta w kąt swojego jedynego pokoju. W trudnych chwilach życia zawsze uciekał się do tego wypróbowanego środka. Za każdym razem przechodząc mimo Bajguzina, z boku, tak żeby to było niepostrzegalnem, przyglądał się mu. Ten obrońca ojczyzny był chudy i mały, jak dwunastoletni chłopiec. Dziecinna jego twarz, brązowa, koścista i zupełnie niezarastająca, śmiesznie i żałośliwie wyzierała z niestosunkowo szerokiego siwego płaszcza, z rękawami po kolana, w którym Bajguzin obijał się, jak ziarnko grochu w strączce. Oczów mu nie było widać, bo je miał spuszczone.
— Dlaczegóż ty nie chcesz odpowiadać? — spytał się go podporucznik, zatrzymawszy się przed nim.
Tatar milczał nie podnosząc oczów.
— No, czegoż milczysz bracie? Mówią na ciebie, żeś wziął buty. Może być, żeś to nie ty
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.