żenowany, gdyby mu teraz ktokolwiek przypomniał, że jest przystojny i ładnie tańczy, że go mają za niegłupiego, że prenumeruje dużą gazetę i ma stosunek z piękną damą. Zrobiło się tak ciemno, że już nie dostrzegał figury Tatara. Na piecu poruszały się długie plamy od wschodzącego młodego księżyca.
— Posłuchajno Bajguzin — przemówił Kozłowski serdecznym, przyjacielskim tonem — Bóg przecież dla nas wszystkich jest jeden. No, Allah, czy jak tam po waszemu? Tak więc należy mówić prawdę. Co? Jeżeli nie powiemy teraz, to wszystko jedno, potem się wyda i będzie jeszcze gorzej. A jak się przyznasz, to bądź co bądź nie będzie tak źle. I ja sam za tobą się wstawię. Słowo honoru, już ci mówię, że będę mówił za tobą. Rozumiesz, jedno słowo — Allah!
Znowu w pokoju nastała cisza i tylko zegar tykał uprzykrzenie nudno.
— No, Bajguzin, ja cię przecie jak człowiek proszę. Jak zwykły człowiek, a nie jak przełożony. Rozumiesz? Ojca ty masz? Może być, że masz i „inai“? — dodał, przypomniawszy sobie przypadkiem, że po tatarsku matka — inai.
Tatar milczał. Kozłowski przeszedł się po pokoju, podciągnął wagi zegara, poczem
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.