Dopiero późno wieczorem wróciła Wiera Mikołajewna do domu i była szczęśliwa, że nie zastała tam męża, ani też brata.
Natomiast oczekiwała ją Jenny. Głęboko wzruszona tem, co widziała i słyszała, Wiera uściskała ją serdecnie, całowała jej piękne ręce i błagała:
— Jenny, moja kochana, zagraj mi cośkolwiek, potem pobiegła do ogrodu i na ławce czekała...
Miała przeczucie, że Jenny zaintonuje właśnie tę sonatę Beethovena, którą sobie życzył ów biedny zmarły o niezmiernie śmiesznem nazwisku Joltkow.
I rzeczywiście, zaraz po pierwszych akordach poznała to głębokie, nadzwyczajne, jedyne w swoim rodzaju arcydzieło. Jej dusza, zdawało się, ulatuje ponad wszystko co ziemskie. Była świadoma tego, że pozwoliła przejść obok siebie wielkiej miłości, jaka się tylko raz na lat sto zdarza. Przypomniała sobie słowa Anosowa i zapytywała siebie samą, dlaczego ów nieszczęśliwy wybrał właśnie tą sonatę