— Chociażby nawet w tyra tylko względzie. Kto nie ma szlachetnych pojęć o miłości, ten niepojmuje niczego szlachetnie.
— Mówmy o czem inuem. Zaczynasz być jakoś gorzkim, jakkolwiek niezasłużyłem sobie na to u ciebie; a może masz wierniejszego nademnie przyjaciela, powiedz!
Pomieszany, pochwyciłem jego prawicę i zawołałem:
— Przebacz mi przyjacielu...
Baltazar Ternyei był wielkim panem, obok tego był słynnym graczem i jak sądziłem, moim przyjacielem. Wielki pan i gracz i... przyjaciel! Ale w cóż człowiek nie wierzy w dwudziestym drugim roku życia?
Codziennie chodziłem pod oknami Róży, tak, codzień po kilka razy odprawiałem do jej domu pielgrzymkę. Skorom ją spostrzegł, zawracałem nagle z obawy, by i ona mnie nie zobaczyła czasem; ale gdym jej nie widział, byłem w rozpaczy. Byłem okropnym tchórzem... jakim zazwyczaj jest każdy młodzieniec, kochający po raz pierwszy w życiu.
Wiele ubiegło tygodni, zanim się stałem nieco odważniejszym... nim zdobyłem się na odwiedzenie Róży, ale i wówczas wtedy tylko, gdy nie była samą. Ternyei’ego nieraz namawiałem, żeby mi towarzyszył, zawsze jednak musiał wtedy właśnie iść gdzie indziej.
— Kto jest w domu? pytałem raz służącę Róży.