— Panna, odpowiedziała mi.
— I?
— Nikt więcej; panna jest samą zupełnie!... racz pan wejść.
— Nie... to nie było moim zamiarem... potem...
Tak bełkotałem coś, odchodząc.
Drzwi się otwarły. Wyszła Róża.
— Ah, pan tutaj? Witaj nam pan... zawołała.
— Chciałem złożyć uszanowanie... wybąknąłem, nie wiedząc co mówię.
Wprowadziła mnie do pokoju.
— Przychodzisz pan w samą porę, rozpoczęła, już się nudziłam; jestem samą zupełnie.
— Lękam się, że w mojem towarzystwie znudzisz się pani bardziej jeszcze.
— A to czemu? — Bo ze mnie zły towarzysz... przyzwyczajony jestem mówić bardzo niewiele, lub słuszniej mówiąc, całkiem nie umiem rozmawiać...
— O! ja nie lubię zbytniej rozmówności...
Do tej pory wiedziałem, że jest wprost odwrotnie. Róża była szczebiotką. Mimo to wszakże ucieszyły mnie jej ostatnie słowa, bo wypowiedziane były ze względu na mnie. Łamałem sobie głowę, aby jej odpowiedzieć. A tu ni jedna myśl nie przybywała mi w pomoc. Mieszałem się. Czerwieniłem. Twarz mnie paliła.
— Ah, począłem, chcąc pokryć powód mego zaczerwienienia, wiatr tak silnie wieje wprost, w twarz idącemu...
— Wiatr? spytała Róża z uśmiechem.
Strona:Aleksander Petöfi - Stryczek kata.djvu/13
Ta strona została przepisana.
11