Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

słyszałem, jak czekał z zapartym tchem. Nie zauważył nawet, że lampa zgasła, dąłem wtedy na rozżarzone węgle i blask od nich upadał mu na twarz. I nagle zapadłe głęboko oczy alchemika zaczęły się rozszerzać tak, jakby miały wyskoczyć z twarzy. Bo oto w szklanej bańce coś zalśniło. Tak, to było czyste, ciężkie złoto. Waldemar Daa podniósł naczynie w drżących rękach i wyszeptał: złoto — złoto!... Biegłem potem przed nim, kiedy szedł z radosną wieścią do córek. Odzież miał pokrytą popiołem, popiół uczepił mu się w pasmach rozwianej brody i siwych włosów. Ale gdy Waldemar wyszedł ze swej komnaty, nie mógł powstrzymać uczucia radości, wysoko podniósł w górę znaleziony nareszcie skarb, uwięziony w kruchem naczyniu. Znalezione, odkryte złoto! — wołał, a wtedy naczynie wyślizgnęło mu się z drżących rąk, upadło na podłogę i rozprysło na tysiączne części. Wtedy i ja odszedłem z zamku alchemika.
W rok później, gdy dnie już były krótkie, gdy podnoszą się od wody mgły, a ciężkie krople wiszą na jesiennych jagodach i na nagich gałęziach, przybiegłem tam znów, rozpędziłem chmury i zacząłem zginać gałęzie i zamiatać spadłe liście. Wtedy coś nowego stało się w zamku Waldemara Daa. Wróg jego, Ove Kanol, uzyskał wyrok sądowy i stał się panem starego domostwa, tylko łzy najmłodszej córki skłoniły go do pozostawienia jeszcze czas jakiś dawnych mieszkańców w ich siedzibie. Ale Waldemar Daa nie ugiął swej dumy. Szczątki drogocennego złotego płynu ukrył w naczyńku na piersiach, wziął kij w rękę i widziałem, jak opuszczał swój własny dom razem z trzema córkami. Wtedy dąłem mu nad posiwiałą głową, rozwiewałem łatane su-