Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

dotykać, bo się rozsypać może. Stał on raczej dlatego, że był bocianiem gniazdem, którego ludzie nie chcieli niszczyć. Bo bocian nie chciał się przenieść na nowiutki dom proboszcza, wolał tu osłaniać tę małą ruderę, w której mieszkała ostatnia córka Waldemara Daa. Była to podzięka ptaka za wstawienie się niegdyś za jego bratem z dębowego lasu. Wtedy ta staruszka była piękną młodą dziewczyną, kwiatem, wyrosłym w rycerskim ogrodzie. O tak, pamiętała to dobrze.
Tak, tak, o jakże ludzie potrafią wzdychać zupełnie, jak wiatr, kiedy szeleści w trzcinie albo sitowiu. Nie śpiewały nad twoją trumną, Waldemarze Daa, dzwony kościołów, nie modliły się żaki ze szkoły miejskiej, przyprowadzeni na grób dobrodzieja. Wszystko zmarniało jeszcze za twego życia. Wszystkiem zaopiekowała się nędza. Siostry twoje, Doroto, też już nie żyją. Tak, wieczny im odpoczynek. Zmiłuj się nad niemi, Boże.
Tak modliła się Dorota w nędznym domku, który jej pozostał z łaski bocianiej.
I znów nastał słoneczny wielkanocny poranek, taki, jak wtedy, gdy Waldemar Daa myślał, że odkrył sztukę robienia złota, a wtedy przez okno z bocianiej chatki usłyszałem nabożny śpiew. Okno to nie miało szyby, był to po prostu otwór w ścianie, słońce wlewało się przez nie jak żywe złoto. Ale oczy Doroty właśnie gasły, serce przestawało bić. Słowa psalmu były jej ostatniemi słowami. Bocian ochraniał ją aż do śmierci, a ja zaśpiewałem jej na pogrzebie — mówił wiatr — tak jak śpiewałem na grobie jej ojca, bo wiem, gdzie jest jeden i drugi.
Inne czasy, nowe czasy. Tam, gdzie były łąki, przechodzi szosa, a obok ruin zamku biegnie kolej żelazna. O starych gro-