Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie dość na tem, poza pałacem całe miasto, a miasta chińskie są gęsto zaludnione i bardzo gwarne, nie mówiło odtąd o niczem, tylko o cudownym ptaku; a jeśli dwu ludzi spotkało się na ulicy, jeden mówił natychmiast: sło... — na co drugi odpowiadał: wik... — poczem obaj, patrząc w milczeniu na siebie, długo kiwali głowami, tak jakby conajmniej oni jedni wiedzieli, że jutro nastąpi trzęsienie ziemi, lub coś równie niebywałego.
Tak, nawet jedenastu w tym czasie narodzonym niemowlętom nadano nazwę tego ptaka, choć niewiadomo było jeszcze, czy wogóle kiedykolwiek śpiewać potrafią.
Pewnego dnia doręczono cesarzowi dużą skrzynkę, na której wypisany był wyraz — słowik.
— Zapewne to jakieś nowe dzieło o naszym nadzwyczajnym ptaku — pomyślał władca, wkładając na nos djamentowe okulary. Lecz nie była to wcale książka, tylko maleńki mechanizm, sztuczny słowik, do prawdziwego podobny, z tą różnicą, że cały był wysadzany perłami, rubinami i szafirami.
Sztuczny słowik, gdy go nakręcono, śpiewał tak samo melodyjnie, jak prawdziwy, ale przytem kiwał ogonkiem i lśnił cały od złota i drogich kamieni. Na szyi sztucznego ptaka wisiał naszyjnik z napisem: słowik japoński niczem jest wobec słowika cesarza chińskiego.
— Ależ to wspaniałe — mówili wszyscy naokoło i natychmiast ten, który przywiózł sztucznego ptaka, otrzymał tytuł: cesarsko-słowiczego dostawcy.
— No, teraz muszą razem zaśpiewać — zawyrokował cesarz, a z nim cały zebrany dwór.