— Dzień dobry, — rzekł mu wiatr — możesz jeszcze troszkę pospać, gdyż tu w tym płaskim kraju nie zobaczysz nic ciekawego, chyba chciałbyś liczyć wieże kościelne. Wyglądają one, jak punkciki, zrobione kredą na zielonym obrusie.
— Martwię się, — rzekł książę, — żem nie pożegnał matki twej, ani braci.
— Bądź spokojny, kto śpi ten, nie grzeszy, — odparł wiatr i pomknął jeszcze szybciej. Bieg jego można było zauważyć po wierzchołkach lasów. Gdy nad nimi przelatywali, gięły się gałęzie i wstrząsały liście. A gdy nadbiegli nad morze, fale zaczęły się piętrzyć wysoko i wielkie okręty zanurzały się głęboko, to znów wznosiły na wodzie, jak płynące łabędzie.
Gdy wieczorem się ściemniło, wielkie miasta przedstawiały wspaniały widok. To tu, to tam lśniły one, rozsypane po ziemi, niby gniazda świateł. Wyglądało to, jak tysiące iskierek na spalonym papierze, kiedy dogasa i za chwilę w popiół się zamieni.
Książę klaskał z uciechy w dłonie tak, że aż wiatr prosił go, aby pilnował się i raczej trzymał mocno, bo mógłby upaść i zawisnąć na której z wież kościelnych.
Bo orzeł leci niesłychanie szybko, ale wiatr wschodni leciał jeszcze prędzej. — Teraz możesz już dojrzeć Himalaje — powiedział księciu, — jest to najwyższe pasmo gór w Azyi, a wkrótce będziemy blizko ogrodu rajskiego.
I wiatr skierował się trochę na południe, a wkrótce do obu podróżników doleciał od ziemi cudowny zapach kwiatów i ziół. Figi i granaty rosły tu wszędzie, a gałęzie winnej łozy uginały się pod ciężarem złotych i ciemnych jagód. Tutaj obaj opuścili
Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.