wało mu się przytem, że może tak prawić bez końca, spoglądając na ośnieżone przestworza, a królowa uniosła się z nim ponad czarne obłoki, pod któremi huczała i wyła zamieć, tak jakby ktoś śpiewał stare, grzmiące pieśni. I lecieli nad lasami i jeziorami, nad morzami i lądami. Dął pod niemi lodowaty wiatr, wyły wilki, siekł śnieg, unosiły się w nim czarne, trzepocące wrony, ale tu, gdzie oni byli, lśnił zimny, ogromny księżyc i Janek wpatrywał się weń przez całą, długą noc zimową. Nad ranem dopiero chłopiec znużony zasnął u stóp królowej śniegów.
Teraz zobaczymy, co się działo z Zosią, gdy Janek nie wrócił z zabawy na placu miejskim. Coraz smutniejsza zadawała sobie pytanie, gdzieby mógł być. Nikt tego nie wiedział, nikt nie dawał na to rady. Chłopcy opowiedzieli jej, że przywiązał się z saneczkami do jakichś wielkich i pięknych sań, które wyjechały za bramę miasta. Nikt jednak nie wiedział, co dalej było, wszyscy płakali, a mała Zosia najwięcej i najdłużej. Mówiono jej, że pewnie utonął w rzece, płynącej pod miastem... Okrutne to było zmartwienie w zimowe, ciemne dni.
Wreszcie nadeszła znów wiosna z blaskami słońca.
— Janek nie żyje — pomyślała znowu Zosia.
— W to ja wątpię, — odparł jej promień słoneczny.
— Czy słyszycie, Janek umarł! — mówiła Zosia jaskółkom.
— W to my nie wierzymy — odświergotały ptaki, aż wreszcie i Zosia przestała temu wierzyć. — Włożę moje czerwone trze-