Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

ani jednej nie znalazła. A wtedy usiadła na ziemi i zapłakała, a łzy jej upadły akurat na to miejsce, gdzie był pod ziemią jeden z krzaczków różanych. Od łez dziewczynki krzaczek teraz wykwitł na nowo nad ziemią, a Zosia, pieszcząc go i całując, przypominała sobie powoli Janka. O, dlaczegóż się tu tak długo zatrzymuję? Muszę Janka szukać. Czy nie wiesz, gdzie on jest? — spytała różyczki — czy myślisz, że umarł?
— Nie, Janek nie umarł — odpowiedziała róża. — Byłyśmy w ziemi, tam są wszyscy zmarli, ale jego nie widziałyśmy. Dziękuję — powiedziała Zosia i poczęła pytać innych kwiatów o to samo. Lecz każdy z kwiatów stał w słońcu i śnił swoje historje, więc choć Zosia bardzo się ich dużo nasłuchała, nie było w nich mowy o zaginionym.
Bo oto co mówiły ogniste lilje: czy słyszycie dźwięki trąb? tra, traa... to tylko dwa dźwięki: tra, traa... Czy słyszcie chór płaczek i śpiew kapłana? Oto stoi na stosie w długiej, czerwonej szacie wdowa hindusa. Za chwilę pochłonie ją ogień, ale czyż ogień jej serca nie przetrwa ognia stosu?
— Nie rozumiem tego — powiedziała Zosia.
— To moja bajka — dodała lilja.
A później opowiadał wiatr.
— Nad wąziutką ścieżką górską wznosi się stare rycerskie zamczysko, gęsty bluszcz obrasta grube, czerwone mury, zwiesza się nad starą altaną, w której siedzi młoda dzieweczka. Schyla się ona przez poręcz i patrzy na drogę. Żadna róża nie jest od niej piękniejszą. Pod nią przerzucony przez oparcie powiewa wspaniały płaszcz jedwabny. Dziewczę patrzy i myśli: gdzie on teraz jest?