czas, zapamiętany przez głaz nadmorski. Aż morze — się zdumiało. Oto ktoś wie to samo, co i ono. Oparło się morze wygodnie o brzeg, aby lepiej słuchać, a najdrobniejsze fale powyskakiwały na piasek i uciekły w dołkach i zagłębieniach, tak że tylko leciutkie drżenie ich powierzchni świadczyło, jak słuchają.
Chłopiec nawet nie wiedział, jak wdzięcznym był mu kamień za jego granie. Nie mówił on tego głosem ludzkim, ale huczał cicho tonem swoich zagłębień, przypominając sobie powoli wszystko. Wiedział już teraz, że pochodził z wielkich ośnieżonych gór, których wierzchołki majaczyły w pogodne dnie nad widnokręgiem, w głębi lądu. Muzyka obudziła w niem najdawniejszą pamięć której zazdrościł morzu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zapytacie pewno teraz ciekawie o chłopca?
Tu nad brzegiem morza mieszkał on już od dość dawna w dużym gwarnym białym domu gdzie zawsze pełno było przejezdnych gości, i choćby dlatego, niebył to dawny biały dom. To był tylko hotel, zmieniający ciągle ludzi, z których prawie żaden nie zostawił w nim ani cząstki swej prawdziwej historji. Obrzydł on wreszcie chłopcu, tak jak się prędzej czy później znudzi każdemu próżny nieustanny gaduła. I chłopiec właśnie po owym wieczorze księżycowym wyjechał, zabierając swoje skrzypce, odjechał żałowany przez gości, spodziewających się, że kiedy rozproszy swoją grą ich nudę. — Jadąc dalej, zatrzymał się dopiero po dłuższym czasie. W podróży minął odwieczne ruiny, co jak szeregi słoni ciągnęły się przez równinę, minął miasta pełne pięknych budowli, gwaru i świateł. Góry o śnieżnych głowach coraz wyrastały przed nim na horyzoncie, zawiewał od nich świeży chłodny wiatr, a wieczorem szczyty ich płonęły jak purpurowe kwiaty. Wreszcie chłopiec zatrzymał się nad pięknem wielkiem jeziorem. Cicho tu było. Drobne domy nad brze-