— Ja napewno nie będę płakać głośno aby mateczki nie budzić ze snu.
Choroba mateczki ciągnęła się długo, bo aż parę tygodni. W tym to czasie dopiero poznały dzieci jak dobrą dla nich i troskliwą była ona i jak wiele o nich myślała.
Ojciec mając swoje zajęcie po za domem był cały prawie dzień nieobecny, a służąca tak była swojemi robotami zajęta, że o dzieciach nie miała czasu pomyśleć. Śniadanie, obiad i kolacja rzadko były na stole w swoim czasie, gdyż rzadko kto umiał tak się rozporządzić jak mateczka. Nikt tego nie wiedział i w całym domu panował dlatego ta nieład i niepokój. Ojciec, przychodząc wieczorem, nie mógł sam temu zaradzić, a zresztą sam był przygnębiony i zmartwiony chorobą.
Gdy dzieci cokolwiek chciały lub też niewiedziały, to udawały się dawniej do matki, lecz do kogóż można się było obecnie zwrócić? To też dzieci gorąco pragnęły aby matka była jaknajprędzej zdrową i nie chorowała już nigdy.
Elżunia przysuwała się do łóżka i pytała cichutko:
— Jak się czujesz mateczko?
Mały Aleksander siedział cichutko w kącie, a maleńka Mania położyła główkę na kołdrze matki i pytała cichutko:
— Czy prędko wstaniesz matuchno?
Wreszcie nadszedł szczęśliwy dzień, w którym choroba pani B. przesiliła się. Chora zasnęła i spała aż do rana.
Strona:Aleksander Szczęsny - Spadkobierca skarbów ojcowskich.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.