tylko, bo mam interes do Tonia, a jeżeli zechcesz się na to zgodzie Tonio, aby nie przeszkadzać nikomu, pójdziemy do gospody na obiad i tam pogadamy. — Te zaprosiny tém milsze były dla Tonią, iż się ich nie spodziewał bynajmniéj; a kobiety, ba! nawet dzieci (gdyż w rzeczach tego rodzaju i one bardzo wcześnie zaczynają rozumować) z niemałém zadowoleniem pomyślały o tém, że polenta straci jednego pretendenta i to bardzo groźnego. Zaproszony nie namyślał się długo i wyszedł wraz z Renzem.
Przyszedłszy do gospody znaleźli ją pustą, gdyż niedostatek oduczył już dawno wszystkich niemal mieszkańców wioski od zaglądania do tego miejsca rozkoszy; zasiedli wygodnie u stołu, Renzo kazał podać flaszkę wina i owe skromne potrawy, których w téj chwili można było tu dostać, a następnie, gdy się już obaj nieco posilili, nasz narzeczony, z miną pełną tajemniczości, rzekł do przyjaciela:
— Tonio, jeżeli chcesz mi wyświadczyć małą przysługę, to ja ci wielką wyświadczę.
— Mów, mów, a nawet rozkazuj! — powiedział Tonio napełniając szklankę. — Dziś, gotówbym w ogień skoczyć za ciebie.
— Nie oddałeś jeszcze proboszczowi tych dwudziestu pięciu lirów, któreś mu winien za jego pole, owo pole, coś je wynajmował od niego w zeszłym roku.
— Ach, Renzo, Renzo! I trzebaż ci było o tém przypomniéć! Ot, już i po mojéj wesołości! I na co to mówić teraz o podobnych rzeczach!
— Jeżeli ci mówię o długu — rzekł Renzo — to dlatego, że skoro tylko zechcesz, dam ci możność spłacenia go zaraz.
— Doprawdy, nie żartujesz?
— Bynajmniéj. A czy bardzobyś z tego był zadowolony?
— Czy bardzo! A to mi pytanie! Gdybyś ty widział owe miny, owe pokręcania głową, owe spojrzenia, na które muszę patrzyć za każdym razem, gdy proboszcza spotykam! A toż ciągłe: — Tonio, proszę pamiętać, Tonio, kiedy przyjdziesz do mnie w wiadomym interesie? — Tonio, widzisz, jaki ja cierpliwy. Wszystko to już tak strasznie mię dręczy, że nieraz... A wiesz naprzykład Renzo, że nawet w kościele, w czasie kazania, kiedy proboszcz zwróci na mnie te swoje oczy, to aż mi się ckliwo robi, i chciałbym schować się pod ziemię, bo mi się zdaje, że gotów powiedziéć przy wszystkich: Tonio! a owe dwadzieścia pięć lirów, coś mi ich dotąd nie oddał? O przeklęty dług! A zresztą, gdybym już mógł raz go spłacić, proboszcz oddałby mi również złoty naszyjnik mojéj żony, który ma w zastawie i którybym zaraz sprzedał, aby mąki jak najwięcéj nakupić. Ale...
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/100
Ta strona została przepisana.