— spytała — taki piękny starzec z długą, białą brodą, ten, którego ludzie zowią świętym...
— A znam — przerwał Menico — to ten, co zawsze nas pieści i głaska po twarzy i daje nam takie śliczne, święte obrazki.
— A tak, moje dziecko. Otóż, gdyby on ci powiedział, abyś czekał w pobliżu klasztoru, to czekaj; nie oddalaj się nigdzie, ani nad staw po to, aby się przyglądać, jak ryby łowią, ani do wsi, aby pomagać rybakom sieci rozwieszać na murach, ani wreszcie na pole z chłopcami, aby się bawić w tę waszą grę ulubioną...
— E, ciotko; przecież nie jestem już dzieckiem.
— Dobrze więc, pamiętaj o tém wszystkiém, com ci mówiła, a gdy wrócisz z odpowiedzią... patrz, te dwa błyszczące pieniążki dla ciebie.
— Niech mi je ciotka da zaraz, to wszystko jedno.
— Nie, nie, przegrałbyś je, teraz nie dam. Idź, a jak się dobrze spiszesz, to może coś więcéj jeszcze dostaniesz.
W dalszym ciągu tego długiego poranku, zaszły pewne wypadki, które, choć nic nieznaczące na pozór, zaniepokoiły jeszcze bardziéj, i bez tego już strwożone, kobiety. Jakiś żebrak, ani tak obdarty, ani tak wynędzniały jak inni żebracy, z dziwnie złowrogim i odrażającym wyrazem twarzy, wszedł do pokoju, prosząc o jałmużnę i wodząc dokoła wzrokiem badawczym. Dano mu kawałek chleba, który schował do torby i za który podziękował ze źle ukrytą obojętnością. Potém stał jeszcze przez czas pewien z miną zuchwałą, lecz jednocześnie z pewném pomieszaniem, zadając kobietom różne pytania, na które Agnieszka dawała odpowiedzi pośpieszne, ale najzupełniéj mijające się z prawdą. Wreszcie, zabierając się do wyjścia, niby przez roztargnienie, poszedł do drzwi, które prowadziły na górę, otworzył je, rzucił przelotne, ale badawcze spojrzenie na schody, jeszcze raz obejrzał się dokoła i wówczas dopiéro, gdy Agnieszka zawołała: — ej, ej, mój panie szanowny, dokąd to? nie tam! zmyliłeś drogę! — wrócił nazad, z wyrazem udanéj pokory, która tak dalece nie zgadzała się z jego twarzą zbójecką, zaczął najuniżeniéj przepraszać za pomyłkę i wyszedł. Następnie inne, nie mniéj podejrzane figury, od czasu do czasu zjawiać się poczęły. — trudno było zgadnąć, co to są za ludzie, to jednak pewna, iż nie wyglądali na owych poczciwych przechodniów, za których chcieli uchodzić. Jeden wstępował pod pozorem rozpytania się o drogę, inni, przechodząc mimo domku, zwalniali kroku i nie wchodząc na podwórko, zdaleka tylko starali się zajrzéć do wnętrza pokoju, a czynili to ostrożnie, niby od niechcenia, jakby z obawy wzbudzenia podejrzeń. Wreszcie, około południa, ta zatrważająca defilada ustała. Agnieszka co chwila podnosiła się z krzesła, prze-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/109
Ta strona została przepisana.