gruntu. Ow niby żebrak, który wstępował do domku naszej Łucyi, był ni mniéj ni więcéj, jak Grizo w swej własnéj osobie, wciskający się tu, aby wszystko należycie obejrzéć; owi niby poczciwi przechodnie byli jego brawi, dla których i bardziéj pobieżne nawet spojrzenie na plac przyszłéj kampanii mogło wystarczyć. Po uskutecznieniu tych wstępnych kroków już się nie pokazywali więcéj z obawy, aby nie ściągnąć na siebie zbyt silnych podejrzeń.
Około południa wszyscy już do zamku wrócili, a Grizo pośpieszył do pana, aby mu zdać sprawę z dotychczasowych czynności i ostateczny swój plan mu przedstawić. Następnie wydał rozkazy, każdemu wyznaczył jego działalność i stanowisko, każdego nauczył, jak ma się w czasie wyprawy zachować. Wszystko-to nie mogło ujść uwagi starego służącego, który bardziéj, niż kiedy, wzrok wytężał i ucha nadstawiał i spostrzegł odrazu, że coś się niedobrego święci. Za pomocą niby odniechcenia rzucanych zapytań i natężonego słuchu, tu jedno złapał słówko, tam drugie i trzecie i czwarte, daljé pochwycił jaśniejszą już nieco wiadomość, zwracał wielką uwagę na ów tajemniczy ruch i niezwykle krzątanie się w zamku, aż wreszcie, po wielu mozolnych usiłowaniach, po zestawieniu i uporządkowaniu w swéj głowie wszystkich tych oderwanych szczegółów doszedł do poznania tego, co zamierzano wykonać téj nocy. Lecz nim zdołał owe plany przeniknąć, już i sama noc była niedaleka, a nawet mały oddział brawów, jako przednie straże wyruszył z zamku, aby się rozlokować w opuszczonéj chacie wśród pola.
Biedny starzec, choć czuł dobrze, w jak niebezpieczną grę się wdaje i choć obawiał się, aby nie przybyć już poniewczasie, nie chciał jednak od danego słowa odstąpić; wyszedł z zamku pod pozorem użycia przechadzki i z największym pośpiechem, na jaki mu tylko stare nogi mogły pozwolić, pobiegł do klasztoru, niosąc ojcu Krzysztofowi przyrzeczone ostrzeżenie. Wkrótce potem wyruszyła reszta brawów, każdy zosobna inną drogą podążał, aby nie wzbudzić podejrzy. Grizo wyszedł ostatni, tak, iż w zameczku z tego wszystkiego, co miało do wyprawy należeć, pozostała jedna tylko lektyka, która późnym już wieczorem miała być zaniesioną do chaty; co się téż następnie i stało. Gdy już się wszyscy w owej chacie zebrali, Grizo wysłał natychmiast trzech ludzi do gospody na wieś, z rozkazem, aby jeden z nich stanął we drzwiach, pilnie uważał na wszystko, co się dziać będzie na ulicy, i na to, kiedy już mieszkańcy udadzą się na spoczynek; dwu innym polecił siedzieć w gospodzie, pić wino i jakąś grę rozpocząć, a tymczasem śledzić uważnie każdą, najmniéj nawet znaczącą rzecz, któraby się im mogła wydać podejrzaną. On sam, z resztą zgrai brawów do czasu w chacie pozostał.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/115
Ta strona została przepisana.