uważnie na wchodzących, szczególnie jeden z nich, którego prawa ręka, z trzema szeroko rozstawionemi i wyciągniętemi palcami, była wysoko podniesiona w powietrzu i którego usta nie miały jeszcze czasu zamknąć się po donośném — sześć! — wygłoszoném przed chwilą, zmierzył Renza od stóp do głowy, potém mrugnął na towarzysza, potem na draba, stojącego we drzwiach, który mu na to odpowiedział lekkiém skinieniem głowy. Renzo strwożony i zaniepokojony temi tajemniczemi znakami spoglądał na swych towarzyszy, jak gdyby w ich twarzach chciał wyczytać znaczenie tego Wszystkiego, lecz twarze ich wyrażały tylko rzecz jednę: wielki apetyt. Tymczasem gospodarz zbliżył się do nowo-przybyłych i tak uważnie patrzył na Renza, jakby oczekując na jego rozkazy; nie było rady! narzeczony poprowadził przyjaciół do sąsiedniéj izby i kazał podać wieczerzę.
— Kto są ci ludzie? — spytał półgłosem gospodarza, w chwili gdy ten wrócił z grubym obrusem pod ręką i z wielką flaszą wina.
— Nie znam ich — odrzekł zapytany, nakrywając do wieczerzy.
— Jak-to? ani jednego?
— Wiecie dobrze — rzekł gospodarz, wygładzając dłonią obrus, którym już stół zasłał — musicie wiedziéć, iż najpierwszą powinnością każdego właściciela gospody jest aby się nie wtrącał do tego, co do niego nie należy. Nawet i kobiety nasze nie są ciekawe. Zresztą cóżby-to było, gdybym chciał wiedziéć imię i nazwisko, i czém się zajmuje i kim jest każdy z tych wszystkich, którzy tu przychodzą? Gospoda to przystań na morzu: ma się rozumiéć wówczas, gdy lata są urodzajne, w Bogu nadzieja, dobre czasy powrócą. Dość, abyśmy wiedzieli, iż ludzie uczęszczający do naszej gospody są porządnemi ludźmi: a co to są za jedni, to już do nas nic a nic nie należy, a teraz przyniosę wam natychmiast takie pulpety, jakich możeście nigdy jeszcze w życiu nie jedli.
— Skądże możecie wiedziéć?... — zaczął Renzo, lecz gospodarz, który się już do kuchni skierował, nie obejrzał się nawet, tylko kroku przyśpieszył, w kuchni, właśnie w chwili, gdy od ognia odstawiał tygielek z pulpetami, jeden z brawów, ten właśnie, który tak się pilnie Renzowi przyglądał, zbliżył się do niego pocichu i zapytał półgłosem:
— Co-to za jedni?
— Poczciwi ludziska, tu ze wsi — odrzekł gospodarz, wyrzucane pulpety na talerz.
— To dobrze, ale jak się zowią, kto są? — spytał znowu brawo, zaczynając się niecierpliwić.
— Jeden z nich nazywa się Renzo — odpowiedział również
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/117
Ta strona została przepisana.