Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/119

Ta strona została przepisana.

ty cicho, głupcze? — i w dodatku do tak pięknego tytułu silnie trącił łokciem, siedzącego obok braciszka. Rozmowa coraz się bardziéj urywała, wreszcie ustała zupełnie. Renzo jedząc mało, a pijąc mniéj jeszcze, napełniał tylko szklanki swoim przyszłym świadkom, lecz czynił to uważnie, z umiarkowaniem, starając się ich jedynie w dobry humor wprowadzić i pamiętając o tém, jak niebezpieczną było-by rzeczą przebranie miarki w téj chwili.
Skończyła się nareszcie wieczerza, sprzątnięto ze stołu, ten, który jadł najmniéj zapłacił za nią, i wszyscy trzéj musieli znowu przejść obok tych nieznanych ludzi, których twarze i teraz zwróciły się na Renza zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy wchodził. Nasz narzeczony, gdy już się znalazł w odległości kilkunastu kroków od gospody, obejrzał się, spostrzegł, iż ci dwaj, których u stołu zostawił, idą teraz za nim i zatrzymał się wraz z towarzyszami w postawie wyczekującéj, jak-by chciał mówić: zobaczymy, czego chcą ode mnie ci ludzie. Lecz brawi skoro tylko spostrzegli, że na nich uwagę zwrócono zatrzymali się również, zamienili z sobą kilka wyrazów półgłosem i po chwili do gospody zawrócili. Gdyby Renzo mógł słyszéć to, co mówili, ich rozmowa, niezawodnie bardzo-by mu się dziwną wydała. — Jednak, byłoby to dla nas chwałą nie-lada, nie mówiąc już o sowitéj nagrodzie — powiedział jeden z tych łotrów — gdybyśmy mogli, po powrocie do zamku, opowiedziéć, żeśmy sami, działając na własną rękę, w nieobecności nawet pana Griza potrafili tak pięknie wygarbować skórę temu hultajowi, że się z tego pewnie i za miesiąc nie wyliże.
— Tak, i dlatego chciałbyś popsuć główną sprawę, mądryś! — odpowiedział drugi. — Widzisz: już się czegoś domyśla, stanął i patrzy na nas. Ech! gdyby to już teraz było ciemno zupełnie! Wracajmy, wracajmy, aby nie wzbudzić podejrzenia. Patrz, zewsząd ludzie nadchodzą; niech tam sobie idzie do tysiąca... trzeba najprzód, aby cała wieś zasnęła. Chodź do gospody.
W tej chwili istotnie rozpoczynał się ów ruch, ów gwar, który zwykle daje się widzieć i słyszeć we wsi nad wieczorem i po którym wkrótce głęboka cisza nocy zalega. Kobiety wracały z pola, niosąc na ręku niemowlęta, otoczone starszemi dzieciakami, które się ich sukien czepiały i którym kazały odmawiać na głos wieczorne pacierze. Mężczyźni całemi gromadkami powracali z winnic z motykami, zarzuconemi na ramiona. W domach coraz częściéj drzwi się otwierały tu i owdzie zabłysły już ognie, rozniecone na kominkach dla ubogiéj wieczerzy; na ulicy słyszéć się dawały powitania i życzenia dobréj nocy, tudzież urywane rozmowy o nieurodzaju, o nędznym i plonie, o niedostatku; a nad tym całym przyciszonym gwarem, w powietrzu płynęły spokojne dźwięki kościelnego dzwonu, który