i pogrążył się w głębokiej zadumie, podnosząc oczy z książki, która roztwarta przed nim leżała. — Karneades! — powtórzył, — wiem to, że i słyszałem o nim i słyszałem wiele; musi być niezawodnie jakiś mąż uczony, jakiś literat grecki, lub łaciński; to pewna, ale w każdym razie jakżem mógł zapomniéć! To rzecz nie-do-darowania!
Biedny człowiek! O jakże był dalekim w téj chwili od przeczuwania nawet owéj burzy, która już nad jego głową zawisła! Trzeba wiedziéć, iż don Abbondio lubił co dzień czytać sobie po trochu; a pewien proboszcz z sąsiedztwa, posiadający skromną biblioteczkę, pożyczał mu książki, jedną po drugiéj, bez żadnego wyboru, tak na oślep, pierwszą lepszą, która mu się nawinęła pod rękę. Ta, nad którą w chwili obecnéj dumał tak głęboko nasz don Abbondio, powracający do zdrowia po owéj febrze z przestrachu, a nawet daleko bardziéj już zdrowszy, niż-by to chciał dać do poznania po sobie, była panegirykiem napisanym na cześć ś-go Karola i wygłoszonym z wielką wymową, a wysłuchanym z większym jeszcze zachwytem, przed dwu laty w medyolańskiéj katedrze. We wzniosłym panegiryku, święty, z powodu swego zamiłowania do nauk był porównywany do Archimedesa; i jak dotąd, wszystko szło dobrze, don Abbondio nie napotykał na żadne trudności; bo przecie Archimedes ów tak wiele stworzył rzeczy cudownych i z tego powodu tak szeroko zasłynął po świecie, że nie potrzeba było być koniecznie biegłym erudytem, aby módz téż o nim coś wiedziéć. Lecz po Archimedesie, autor porównał świętego do Karneadesa: i tu już nasz proboszcz, jak to mówią, osiadł na piasku. W téj chwili weszła Perpetua, oznajmiając o przybyciu Tonia.
— Tak późno? — rzekł również i don Abbondio.
— Alboż ci ludzie znają się na przyzwoitości? Jednakże, księże proboszczu, ja-bym radziła... bo skoro raz odejdzie, kto wie...
— Tak, to prawda: jeżeli go dziś odprawię, kto wie, kiedy go znowu złapię! Powiedz, niech wejdzie... Ej! Ej! Perpetua! czy tylko się nie mylisz, czy jesteś pewna, że to on?
— A to sobie dobre! — zawołała zbiegając ze schodów. Po chwili drzwi się otwarły, ukazała się w nich Perpetua i rzekła: — Tonio, gdzie jesteś? — Tonio zbliżył się, a wraz z nim zbliżyła się i Agnieszka, mówiąc: — dobry wieczór pannie Perpetui.
— Dobry wieczór pani Agnieszce — odpowiedziała Perpetua — a skąd że to o tak późnéj godzinie?
— Wracam z *** — i wymieniła jednę z wiosek pobliskich. — A wiecież co wam powiem... — ciągnęła daléj — oto, dla was jedynie tu się zatrzymałam.
— Dla mnie? i cóż to być może? — spytała Perpetua, i zwra-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/122
Ta strona została przepisana.