Tonio, to ty? Wejdź, wejdź, proszę — odpowiedział głos ze środka.
Tonio otworzył drzwi, lecz tylko na tyle, aby się mógł wcisnąć do pokoju, brata za sobą wprowadził. Na widok owego pasa światła, który na raz przez drzwi uchylone oświecił sień przed schodami, Łucya drgnęła tak, jak gdyby już została odkrytą. Tonio zaraz po wejściu do pokoju drzwi przymknął; narzeczeni pozostali w ciemności, nieruchomi, zatrzymując oddech, nadstawiając ucha, a najmocniejszym odgłosem w téj chwili były gwałtowne uderzenia serca w piersi biednéj Łucyi.
Don Abbondio, jak-eśmy to już powiedzieli wyżéj, siedział w starym fotelu; na sobie miał czarną, wytartą sutanę, a na głowie pewien rodzaj niemniéj starego, czarnego czepka, który przy słabém świetle małéj lampeczki tworzył jakby ramkę dokoła jego oblicza. Dwa spore kosmyki włosów, wymykające się z pod czepka, brwi krzaczaste, najeżone wąsy i gęsta broda, wszystko to przyprószone siwizną i rozsiane na téj ciemnéj, pooranéj zmarszczkami twarzy, można było porównań do owych krzewów śniegiem pokrytych, które zwieszając się z jakiegoś urwiska tak dziwne przybierają kształty przy blasku księżycowéj nocy.
— Ej! ej! — rzekł na powitanie zdejmując okulary i kładnac je na książce.
— Ksiądz proboszcz dobrodziéj powie niezawodnie, że za późno przychodzę — rzekł Tonio z ukłonem, a za jego przykładem poszedł i braciszek Gierwazy, któremu wszakże ukłon nie tak zgrabnie się udał.
— A, pewnie, że zapóźno zapóźno pod każdym względem. A wiesz-że ty mój Tonio, ze ja bardzo chory?
— O! doprawdy? Jakże to mię smuci!
— Pewnie już o tém słyszałeś, co? musiał ci ktoś mówić we wsi... i wiesz, tak mi jest niedobrze, tak źle, że nie wiem doprawdy kiedy będę się mógł w kościele pokazać... Ale dlaczegożeś przyprowadził tu z sobą tego... tego chłopaka?
— A to tak sobie, dla towarzystwa go wziąłem, szanowny księże proboszczu.
— Dobrze; przystąpmy do rzeczy.
— Mam tu dwadzieścia pięć nowiuteńkich srebrnych pieniążków, z tych, wie ksiądz proboszcz, co to ze św. Ambrożym na koniu — powiedział Tonio wyjmując z kieszeni jakieś zawiniątko.
— Zobaczymy — odrzekł don Abbondio i wziąwszy zawiniątko z rąk Tonią, znowu okulary włożył, zawiniątko rozwinął, wysypał na stół pieniądze, przeliczył je raz i drugi, obejrzał na wszystkie
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/124
Ta strona została przepisana.