Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/128

Ta strona została przepisana.

dają na ulicę; inni jeszcze zdałeka tylko przyglądają się całemu temu ruchowi.
Lecz przedtém jeszcze, nim dzwon zdołał rozbudzić wieśniaków i nim się oni zaczęli szykować do boju z wrogiem nieznanym, dźwięki jego doszły już do uszu innych osób, które nieopodal czuwały: usłyszeli je brawi na jednym końcu wioski, Agnieszka i Perpetua na drugim. Najprzód, w krótkich wyrazach wypada nam opowiedziéć o tém, co robili brawi od chwili, w któréj pozostawiliśmy ich, jednych, w opuszczonéj chacie, a drugich w gospodzie. Otóż, owi trzéj, na zwiady wysłani, skoro tylko się doczekali, że już wszystkie drzwi się zamknęły, wszystkie ognie pogasły, a na ulicy nie pozostało żywego ducha, nagle, jakby spostrzegli, iż zabawa ich przeciągnęła się za długo, spiesznie wyszli z gospody, mówiąc, iż co tchu muszą wracać do domu. Potém raz jeszcze przeszli wzdłuż i wszerz wioskę całą, aby się jeszcze lepiéj upewnić o tém, iż wszyscy jéj mieszkańcy zasnęli. Dokoła panowała cisza: nigdzie światła, nigdzie szmeru. W ostatku ostrożnie, na palcach, przesunęli się obok domku naszej biednéj Łucyi: tu cisza jeszcze większa, spokój zupełny, gdyż domek był już pusty w téj chwili, i wówczas dopiero ze spokojném sumieniem podążyli prosto do chaty na pole i złożyli swe sprawozdanie szanownemu naczelnikowi. Grizo, po ich wysłuchaniu, natychmiast włożył na głowę olbrzymi kapelusz, na ramiona zarzucił wielki, ceratowy płaszcz pielgrzymi, gęsto naszywany muszlami, do ręki wziął kostur i mówiąc: — Baczność na moje rozkazy! Chodźmy śmiało, a ostrożnie, jak na zuchów przystało! — poszedł naprzód, wiodąc wszystkich za sobą. W parę minut przybyli już do domku, od strony przeciwnej do téj, w którą udali się jéj mieszkańcy, śpiesząc również na swoję wyprawę. O kilka kroków od domku, Grizo swój oddział zatrzymał i sam ruszył naprzód na zwiady; lecz widząc, że wszystko pusto i cicho na zewnątrz, przywołał dwu brawów, kazał im przeleźć przez mur, opasujący podwórko i ukryć się w kącie, za rozłożystém drzewem figowém, na które już zrana zwrócił szczególną uwagę. Sam zbliżył się do bramy i zapukał po cichu z zamiarem przedstawienia się kobietom, jako pielgrzym, który zabłąkał się w drodze i prosi o przytułek do następnego poranku. Na jego pukanie nikt nie odpowiada: puka silniéj, jeszcze silniéj; ani głosu, ani szmeru żadnego. Wówczas więc przywołuje trzeciego łotra, każę mu również przeleźć przez murek i ostrożnie klamkę oderwać, po to, aby miéć już wolny wstęp i odwrót. Wszystko to wypełnia się szybko, cicho, z pomyślnym skutkiem. Przyzywa resztę brawów, tąż samą drogą wprowadza ich na podwórko, każę się ukryć wraz z innemi za drzewem, otwiera ostrożnie furtkę od ulicy, sam wsuwa-