się na podwórze, stawia dwóch ludzi na straży koło furtki i prosto już idzie ku drzwiom wchodowym. Puka raz i drugi i czeka; żadnéj odpowiedzi. Po cichu i od tych drzwi zamek odrywa, nikt nie zapyta nawet, kto tam? wszyscy śpią widocznie, wszystko idzie jak z płatka. A więc naprzód, pst! woła na brawów, ukrytych za drzewem, wchodzi z niemi do pierwszéj izby, do téj saméj, w któréj zrana otrzymał kawał chleba w imię miłości Boga. Wydobywa z kieszeni krzemień, hubkę, krzesiwo i zapałki, zapala swoją latarkę, wchodzi do sąsiedniego pokoju, aby się przekonać, iż na dole nie ma nikogo. Wraca, idzie do drzwi wiodących na schody, przykłada ucho, cisza. Pozostawia inne dwie straże na dole, każę iść za sobą niejakiemu Grignapoco, brawowi z okolic Bergamo, którego obowiązkiem w obecnéj wyprawie miało być grożenie, uspokojenie, rozkazywanie Agnieszce. On to otrzymał rozkaz mówienia najwięcéj i za wszystkich, aby za pomocą swojéj wymowy, zdradzającéj przybysza z innéj prowincyi, w stronę Bergamo skierować podejrzenia matki Łucyi. Z nim więc przy boku i wiodąc innych za sobą, Grizo wstępuje na schody, przeklinając w duchu każdy stopień, który mu zaskrzypi pod nogą i każdego z brawów, który nie dość cicho się zachowuje. Otóż jest już na górze. Tu, za temi drzwiami chroni się zdobycz, którą mu porwać kazano. Drzwi po cichu uchyla, wyciąga głowę, zagląda do pokoju, ciemno; nadstawia ucha, aby słyszéć, czy ktoś nie chrapie, nie oddycha, lub nie porusza się tam w ciemności: nic zgoła. A więc daléj: podnosi latarkę zakrywając nią twarz, tak, aby widząc wszystko sam nie był widziany, szeroko drzwi otwiera, dostrzega łóżko, już stoi przy niém, pościel gładko zasłana, kołdra do połowy poduszkę przykrywa. Wzrusza ramionami, zwraca się do towarzyszy, na migi oznajmia im, że pójdzie do sąsiedniego pokoju i każę im cicho iść za sobą: Wchodzi, czyni tęż sarnę ewolucyę z latarką, znajduje toż samo co i w pierwszym pokoju. — A do stu czartów, co to ma znaczyć? — mówi wówczas: — czyżby ktoś miał nas zdradzić? czyżby jaki pies nikczemny miał odkryć przed niemi nasze zamiary? I wszyscy, z mniejszą już przezornością, lecz z coraz bardziéj rosnącym gniewem, zaczynają szperać, szukać po kątach, przetrząsać i przerzucać wszystko w całym domu. W czasie gdy się to dzieje we wnętrzu mieszkania, dwaj brawi stojący na straży przy bramie, słyszą zbliżający się pośpiesznie odgłos drobnych, dziecinnych kroków; spojrzeli po sobie, stają na pogotowiu, przyciskają się do muru. Ktoś się przed bramą zatrzymał. Był-to Menico, który, posłany od ojca Krzysztofa, biegł w całym pędzie do naszych kobiet z zawiadomieniem, aby, jeżeli życie im miłe, uciekały natychmiast z domu i śpiewy do klasztoru, gdyż... wiecie już zresztą dlaczego. Chwyta
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/129
Ta strona została przepisana.