Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/130

Ta strona została przepisana.

za rączkę od klamki, chcąc w bramę zapukać, i czuje, że rączka ta odbita i odkręcona, ledwie się trzyma. — Co to znaczy? — myśli sobie, i ze strachu bramę popycha: ta otwiera się na rozśécież. Menico trwożnie na podwórko zagląda i w téj saméj chwili czuje się schwytany za obie ręce, a jednocześnie dwa okropne glosy z lewj i z prawéj strony szepczą mu do uszu: — cicho! lub zginiesz. — Chłopak wrzeszczał przeraźliwie, lecz jeden z łotrów już mu usta zamyka, drugi, aby go nastraszyć, ogromny nóż z za pasa wyciąga i błyska mu nim przed oczyma. Menico drży jak listek i już nie usiłuje bronić się, lub krzyczéć, ale, naraz, zamiast niego i głosem wcale odmiennym zaczyna się odzywać ów dzwon kościelny silny, potężny, uderzenia jego stają się coraz częstsze, coraz głośniejsze, to dzwon na trwogę. Na złodzieju czapka gore, mówi przysłowie, to też każdemu z tych dwu łotrów zdało się, iż w dźwiękach dzwonu usłyszał swe imię, nazwisko i przydomek, puścili Menica śpiesznie ręce cofając, spojrzeli na siebie z oczami i ustami otwartemi szeroko, w kilku podskokach przesadzili podwórko i wpadli do domu, aby się złączyć z resztą szanownego towarzystwa. Menico, jak strzała popędził w stronę kościoła, gdzie, jak mu się zdawało, musieli przecież być ludzie. I na tych łotrów, którzy się znajdowali w domu przerzucając wszystko i plądrując po każdym jego zakątku, odgłos dzwonu toż samo uczynił wrażenie, ogarnął ich przestrach i pomieszanie, zaczęli biegać, jak nieprzytomni, potrącając się co chwila, każdy szukał najkrótszéj drogi do drzwi na podwórko wiodących. A jednak wszystko to byli ludzie wypróbowanéj odwagi i przyzwyczajeni do stawienia czoła nieprzyjacielowi! Lecz teraz znaleźli się w położeniu tak wyjątkowém; grożące im niebezpieczeństwo było tak niejasne, tak niezbadane, tak dalece nie spodziewali go się w téj chwili, iż nic dziwnego, że i oni nawet potracili głowy. Grizo potrzebował użyć całéj swéj władzy, aby ich przy sobie zatrzymać; bez niego, odwrót zmieniłby się w haniebną ucieczkę. Jak ów pies, który wraz z pasterzem stado wieprzów pędzi i rzuca się ciągle to na jednego, to na drugiego, aby ich razem utrzymać, tego chwytając zębami za ucho i wlokąc w ten sposób napowrót do stada, innego popychając głową, innego jeszcze groźném szczekaniem zmuszając do odwrotu, tak i przywódca poczyna sobie z brawami: jednego, ode drzwi przez które chciał się wymknąć, wlecze na środek pokoju, porwawszy za czub żelazną ręką; drugiemu, który również w tamtę stronę podążał, kosturem swym boki okłada, zwołuje tych, którzy jak opętani biegają i kręcą się w kółko; nareszcie zbiera wszystkich na pośrodku podwórka. Prędzéj, prędzéj! pistolety do rąk, noże na pogotowiu, wszyscy razem, i daléj: równo, tak. O, głupcy! o tchórze! czyż nie wiecie,