Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/131

Ta strona została przepisana.

że teraz, kiedy tak razem idziemy, to na nas nikt nie odważy się napaść? Ale, gdybyśmy się mieli wymykać każdy z osobna, to nawet i wieśniacy daliby nam rady. Wstydźcie się! Za mną i razem! — I po téj krótkéj przemowie, stanął na czele oddziału. Domek Łucyi, jak to już nadmieniliśmy wyżéj, graniczył z polem, Grizo skręcił natychmiast w bok za wioskę, a wszyscy w porządku wzorowym poszli za nim.
A teraz, zostawmy już ich, niech sobie idą daléj, a sami wracajmy na wieś do Agnieszki i Perpetui, któreśmy pozostawili w owéj uliczce koło plebanii. Agnieszka postanowiła odprowadzić o ile można najdaléj wierną służebnicę od mieszkania proboszcza; i do pewnego stopnia nieźle się jéj to powiodło. Ale, na raz Perpétua przypomniała sobie, że drzwi plebanii pozostały otwarte i postanowiła wrócić. Niebyło rady: Agnieszka, aby nie wzbudzić podejrzenia, musiała na to przystać i poszła za nią, starając się wszakże zatrzymać ją w drodze wypytywaniem się o szczegóły owych małżeństw niedoszłych do skutku, opowiadanie o których w tak wielki zapał wprawiało jéj towarzyszkę. Okazywała wielkie zajęcie całą tą sprawą i od czasu do czasu, na dowód, że słucha uważnie, również jak i dla podtrzymania rozmowy w należytém ożywieniu mówiła: — a pewno! teraz rozumiem dobrze: to jasno, a potém? a on? a panna Perpétua? — W duchu tymczasem wiodła inną rozmowę. — Czy już opuścili plebanię? czy téż tam są jeszcze? Cóż to za niedarowane głupstwo było z naszéj strony, aby się nie umówić o jakiś znak, któryby mógł mnie zawiadomić o tém, kiedy już wszystko się skończy! Prawda, że to pomyłka nie-lada! Ale, cóż robić, na to już nie ma rady, stało się! teraz wypada mi jedynie trzymać Perpetuę jak najdłużéj przy sobie, wszelkich sil do tego dokładać; w najgorszym razie, będzie to tylko mała strata czasu. — I tak, paplając bez ustanku i zatrzymując się co chwila, zbliżyły się znacznie do plebanii, którą wszakże jeszcze róg uliczki przed niemi zakrywał, a Perpetua doszedłszy właśnie do najbardzijé zajmującego miejsca swój opowieści dała się przez Agnieszkę zatrzymać, a raczéj wcale nie spostrzegła nawet tego, iż się zatrzymała, gdy naraz wśród głębokiéj uroczystéj ciszy nocy rozległ się ów pierwszy, rozpaczliwy krzyk don Abbondia: — na pomoc! ratunku!
— Jezus Marya! Co to jest! — zawołała Perpetua i chciała biedz do plebanii.
— Co to? co to? dokąd? — mówiła Agnieszka, trzymając Perpetuę za suknię.
— O, Chryste Panie! Nie słyszeliście? — wołała Perpetua, starając się wyrwać suknię z rąk Agnieszki.
— Co? co? — powtórzyła Agnieszka chwytając za rękę.