Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/135

Ta strona została przepisana.

tego wszystkiego już znikli. Wieśniacy wchodzą na podwórko; zbliżają się do drzwi domu: i te otwarte, i tu zamek odbity, zaczynają wołać: — Agnieszko! Łucyo! A pielgrzym? Gdzie pielgrzym? Co do pielgrzyma, to niezawodnie musiało się chyba przyśnić Stefanowi! — Nie, nie, widział go również i Andrzej. Ej! pielgrzymie! — Łucyo! Agnieszko! — Żadnéj odpowiedzi. — Porwano je, porwano niezawodnie! — Kilka głosów ozwało się, doradzając puszczenie się w pogoń za nieznanemi łotrami i twierdząc, że byłoby to hańbą straszną dla całéj wioski, gdyby każdy zbrodzień mógł bezkarnie porywać kobiety, jak kania kurczęta ze skoszonéj niwy. Więc nowe bardziéj szumne narady, lecz jeden z obecnych (a nikt nigdy nie dowiedział się na pewno, kto to był taki) puścił pogłoskę, jakoby Agnieszka i Łucya schroniły się do jednego z domów we wsi. Pogłoska ta rozeszła się szybko, jakoś każdy uwierzył w nią odrazu; przestano już mówić o ściganiu uciekających i wszyscy się rozeszli do domów. W całéj wiosce słychać było gwar, kroki pośpieszne, tajemnicze rozmowy, pukanie do drzwi, otwieranie ich i zamykanie; tu i owdzie zabłysły ognie w mieszkaniach, kobiety pojawiały się w oknach zapytując przechodniów, odpowiadano im z ulicy. Wreszcie stopniowo wszystko do dawnéj ciszy wróciło, lecz rozmowy zaczęte na ulicy ciągnęły się jeszcze późno w noc w mieszkaniach, aż i te na ostatku ustały, przechodząc w poziewanie i sen twardy. Następnego poranku, po śnie pokrzepiającym, opowiadania o wypadkach nocy z nową siłą ożyły. Jednak, nie zaszło nic takiego, coby mogło rzucić jakieś światło na całą tę tajemniczą przygodę; chyba to tylko, że tegoż jeszcze poranku wójt wioski, w chwili, gdy stał na swym zagonie z twarzą wspartą na dłoni, z nogą na żelazie motyki, którą do połowy wepchnął do ziemi i z łokciem na jéj kiju opartym, cały pogrążony w rozmyślaniu nad dziwnemi wypadkami nocy i nad tém, jak miał teraz postąpić, naraz spostrzegł idących ku sobie dwu ludzi, których powierzchowność nie zapowiadała nic poczciwego, których włosy były tak długie, jak włosy pierwszych królów Franków i którzy zresztą (dodajmy to od siebie) przypominali niezmiernie tych dwu drabów, napotkanych przez don Abbondia przed pięciu dniami, w czasie owéj pamiętnéj przechadzki. Otóż ci ludzie, w sposób jeszcze mniéj grzeczny, niż wówczas, kiedy mieli do czynienia z proboszczem, oświadczyli wójtowi, aby, jeżeli milą mu jest nadzieja śmierci naturalnéj, z choroby, a nie żadnéj niespodziewanéj, nie ważył się zawiadamiać o tém, co zaszło, pana sędziego, ani w razie gdyby mu kazano zdać sprawozdanie z całéj téj sprawy, przedstawiać ją we właściwém świetle, ale przeciwnie, aby ją zagmatwał tak, iżby w niéj nikt nic nie mógł zrozumiéć; daléj, aby starał się