postępowały naprzód, Renzo za niemi, jakby na straży. Łucya, wsparta na ręku matki, z wrodzoną zręcznością i delikatnością, usiłowała obchodzić się bez owéj pomocy, z którą jéj narzeczony pośpieszał każdą razą, gdy wędrówka przez pola bez drogi stawała się bardziej uciążliwą; nawet i w tak wielkiéj niedoli wstydziła się tego, że jeszcze przed chwilą, w nadziei zostania jego żoną za jakie parę minut najdaléj, tak długo przebywała z nim sam na sam, do tak wielkiéj doszła poufałości. Teraz, kiedy już się rozwiał ów sen czarowny, nie mogła sobie darować, że tak daleko się posunęła, a jedną z przyczyn, które sprawiały, iż drżała na całém ciele, był też i wstyd niewieści, dziewiczy, nie ten wstyd, który wypływa ze świadomości złego, lecz ten, który sam siebie nie zna i który można porównać do przestrachu dziecięcia drżącego w ciemności i nie umiejącego wytłumaczyć sobie, co czuje w téj chwili.
— A z domem co będzie? — powiedziała naraz Agnieszka. Ale, pomimo, że pytanie było tak ważne, nikt nie odpowiedział, gdyż nikt nie mógł dać w téj chwili zadawalniajacéj odpowiedzi. Poszli daléj w milczeniu i wkrótce doszli do Pescarenico i znaleźli się na placu przed kościołem kapucynów.
Renzo zbliżył się do drzwi i popchnął je ostrożnie, drzwi się otwarły, a księżyc wąskim pasem wpadając do wnętrza kościoła, oblał swém światłem bladą twarz i srebrzystą brodę ojca Krzysztofa, który czekał na nich nieopodal od wejścia. Gdy spostrzegł, że nikogo nie braknie — chwała Bogu! — zawołał i kazał im wejść do kościoła. Obok niego stał inny kapucyn, którego za pomocą próśb i przedstawień namówił do czuwania z nim razem, do pozostawienia drzwi kościelnych przymkniętych tylko, do udzielenia chwilowego przytułku tym biedakom; a na to, aby skłonić laika do współudziału w czynie tak ważnym, tak niebezpiecznym i wykraczającym tak dalece przeciwko przepisom zakonu, trzeba było całéj powagi, całego szacunku i całego owego rozgłosu świętości, który otaczał ojca Krzysztofa. Gdy weszli wszyscy troje, ojciec Krzysztof pocichu drzwi przymknął. Wówczas zakrystyan nie mogąc już dłużéj wytrzymać odprowadził go na stronę i szepnął do ucha: — ojcze! ojcze! w nocy... w kościele... i zamknąć się... prawa zakonu... ależ ojcze!... — I głową pokręcał. W czasie, gdy to mówił laik, ojciec Krzysztof myślał sobie: — otóż masz! gdyby-to był jakiś łotr ścigany, brat Kazio nicby nie miał przeciw temu, aby mu dać przytułek, ale biedna, nieszczęśliwa dziewczyna, która ucieka przed szponami wilka...
— Omnia munda mundis — rzekł następnie, zwracając się szybko do laika i zapominając o tém, że ów laik po łacinie nie umie. Lecz właśnie to roztargnienie wyszło mu na korzyść. Gdyby za-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/137
Ta strona została przepisana.