które mogły razić nie tylko w zakonnicy, lecz w każdéj nawet najbardziéj pospolitéj kobiecie. W samym jéj stroju dawało się dostrzegać coś, co zapowiadało jakąś niezwyczajną zakonnicę; wiotka jéj kibić była odznaczona z pewną świecką starannością, a z pod białéj opaski na skroni wymykało się pasemko czarnych, błyszczących włosów, świadczące albo o zapomnieniu, albo o zaniedbaniu zakonnego przepisu, który zabraniał noszenia długich włosów od chwili, gdy w czasie obłóczyn obcięto je tuż przy saméj głowie.
Wszystkie te szczegóły nie zwróciły na siebie uwagi naszych kobiet, znających się tak mało na zwyczajach zakonnych, a ojciec gwardyan, który już nie po raz pierwszy zbliżał się do pani, przywykł oddawna, podobnie jak ci wszyscy, którzy ją otaczali, do tego, iż w jéj ruchach i całéj postawie musiało być zawsze coś niezwyczajnego.
Otóż zakonnica, jak-eśmy to już powiedzieli przed chwilą, stała przy kracie, jedną ręką oparła się o nią, przesuwając w jéj otwory białe, jak śnieg, palce i wpatrując się wzrokiem badawczym w Łucyę, która nieśmiało ku niéj się zbliżała. — Wielebna matko i pani jaśnie wielmożna! — rzekł ojciec gwardyan, pochylając głowę i przykładając rękę do piersi — oto ta nieszczęśliwa dziewczyna, o któréj mówiłem, i którą, jaśnie wielmożna pani, raczyła obiecać wziąć pod swoję silną opiekę, a to jéj matka.
Obie kobiety zaczęły się nisko kłaniać, czego pani ruchem ręki kazała im zaprzestać i, zwracając się do zakonnika, powiedziała: — Jest-to dla mie wielkiém szczęściem, iż mogę wyświadczyć jakąś przysługę naszym najlepszym przyjaciołom ojcom kapucynom. Ale — ciągnęła daléj: — chciałabym się czegoś więcéj dowiedziéć w sprawie téj dziewczyny, w sprawie, którą, co prawda, niezbyt dobrze jeszcze rozumiem, bo nie znając szczegółów trudno i pomoc skuteczną obmyślić.
Lucya spłonęła i spuściła głowę.
— Wielebna matko... — zaczęła Agnieszka, lecz ojciec gwardyan bystrem spojrzeniem przeciął jéj mowę i odpowiedział: — tę dziewczynę, jaśnie wielmożna pani, przysłał do mnie i polecił mojéj opiece jeden z moich przyjaciół także kapucyn. Musiała potajemnie swoję wioskę opuścić, uchodząc przed grożném niebezpieczeństwem, a teraz, na czas pewien potrzebuje schronienia, w którémby mogła żyć w ukryciu i w którém niktby się nie odważył ścigać jéj nawet w razie...
— I jakież to niebezpieczeństwo? — przerwała mu pani. — Ach, ojcze gwardyanie, czyżbyś też nie mógł wyrażać się nieco jaśniéj? Te wszystkie zagadki... Ojciec gwardyan musi przecież
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/147
Ta strona została przepisana.