kłych zajęć; udano się do jéj celi, cela była pustą, zaczęto jéj szukać po całym klasztorze, do każdego kąta zajrzano, nigdzie, ani śladu. I kto wie, do jakich wniosków dałoby to powód, gdyby właśnie szukając jéj wszędzie, nie odkryto otworu w murze ogrodowym, co utwierdziło w mniemaniu, że przez ten otwór uciec musiała. Rozesłano listy na wszystkie strony, zarządzono ścisłe poszukiwania w Monzy w całéj okolicy, a głównie w Mada, miejscu rodzinném konwerski lecz nigdy żadna o niéj nie nadeszła wiadomość. Kto wie czyby się o niéj nie można było czegoś więcéj dowiedziéć, gdyby zamiast szukać daleko zaczęto kopać ziemię w pobliżu. Po wielkiém zdumieniu, które wywołało to zdarzenie, gdyż nikt w całym klasztorze nie mógł nawet przypuszczać, aby owa konwerską była zdolną do tak haniebnego czynu, po długich rozprawach, wszystkie zakonnice przyszły wreszcie do wniosku, iż musiała uciec gdzieś daleko, bardzo daleko. A ponieważ jedna z nich powiedziała razu pewnego: — niezawodnie musiała się schronić do Holandyi — zaraz wszystkie to powtórzyły, jako rzecz pewną i wieść ta rozeszła się po okolicy. Sądzę jednak, że Giertrudą nie musiała owego zdania podzielać. Wprawdzie nie okazywała niedowierzania, nie starała się w zwykły swój sposób zaprzeczać ogólnemu mniemaniu, umiała wybornie ukryć to, co o tém wszystkiém myślała, nigdy nie mówiła o tajemniczém zdarzeniu, nigdy nie okazywała najmniejszéj chęci zgłębienia go należycie. Lecz im mniéj o niém mówiła, tém więcéj za to myślała. Ileż-to razy w ciągu dnia jednego obraz owéj konwerski niespodzianie stawał jéj przed oczy ileż-to razy usiłowała go od siebie odegnać! Jakże często pragnęłaby raczéj widziéć ją żywą, prawdziwą, z ciała i kości, niż miéć ją ciągle w wyobraźni, niż być zmuszoną we dnie i w nocy przebywać z tém widmem straszném, spokojném, nieubłaganém! Jak często wołałaby słuchać jéj głosu, jéj gróźb nawet, niż miéć w uszach cichy ten szept, który powtarzał zawsze jedne i te same wyrazy i to z taką wytrwałością, na jaką nigdy żadna żyjąca istota nie mogła się zdobyc.
Było-to w rok po zniknięciu konwerski, gdy Łucyę z matką ojciec gwardyan przyprowadził do pani i gdy miała miejsce owa rozmowa w parlatoryum, którąśmy przytoczyli w przeszłym rozdziale. Pani, po odejściu Agnieszki i kapucyna, kazała Łucyi opowiedziéć sobie, w jaki-to sposób prześladował ją don Rodrigo, i zaczęła ją wypytywać o pewne szczegóły, które niepomału zdziwiły i zmieszały niebogę. Nie sądziła nigdy, aby ciekawość zakonnic aż tak daleko sięgała. Zdania, któremi pani przeplatała zapytania, lub których się domyślać kazała, niemniéj téż były dziwne. Mogłoby się zdawać, że śmiech w nijé wzbudza ów wielki wstręt, który Łucya
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/180
Ta strona została przepisana.