w rozmowach z mieszkańcami wioski, choć usiłowali nie wydawać się z tém, że wiedzą daleko więcéj od nich, gdy zachodziła mowa o tajemniczéj ucieczce naszych biedaków i o tém, dokąd się schronili, dodawali od siebie, jakby-to już było rzeczą ogólnie znaną, iż udali się prosto do Pescarenico. Tak więc i ta okoliczność stała się wszystkim wiadomą.
Ze wszystkich tych urywanych, niezbyt dokładnych, lecz w jednę całość zebranych wiadomości, do których następnie przyłączono niezbędne w takich razach dodatki i upiększenia, mogła uróść naprawdę opowieść tak jasna i tak szczegółowa, że i najmniéj dowierzający umysł powinien był nią się zadowolnić zupełnie. Wszakże jedna okoliczność psuła tu wszystko, a mianowicie ów napad brawów, wypadek za bardzo ważny i rozgłośny, aby o nim można było zapomniéć, lecz o którym również nikt nie pewnego nie umiał powiedziéć; on to wmieszany do téj całéj sprawy, gmatwał ją i dziwną jakąś tajemnicą osłaniał. Półgłosem, z ust do ust podawano sobie imię don Rodriga i pod tym względem wszyscy się na jedno zgadzali, co zaś do innych szczegółów téj sprawy, to nikt nic z nich nie mógł zrozumiéć i każdy tworzył sobie inne wnioski. Mówiono wiele o dwu brawach, których we wsi nad wieczorem widziano, i o tym trzecim, który stał we drzwiach gospody, lecz czyż tak błaha okoliczność mogła coś wyjaśnić? Wprawdzie wypytywano właściciela gospody, kto byli ci ludzie, ale on tę tylko dawał wszystkim odpowiedź, iż teraz już nawet nie pamięta, czy owego wieczoru ktokolwiek doń wstępował i wystrzega! się popisywać z owém zwykłem swém zdaniem, że gospoda jego, to jak przystań na morzu. To jednak, co się wydawało rzeczą najbardziéj zagadkową i co wszelkie domysły obracało w niwecz, był ów pielgrzym, którego Stefan i Andrzej widzieli, ów pielgrzym, którego rozbójnicy, czy też brawi chcieli zabić i który następnie, jak mówili jedni, sam dobrowolnie z niemi poszedł, a jak utrzymywali inni, musiał być do tego przez nich zmuszony. Co-to był za jeden? Czy dusza z czyśca, przybyła kobietom na pomoc; czy duch przeklęty jakiegoś niegodziwego oszusta pielgrzyma, który w porze nocnéj zstępował na ziemię i łączył się z temi, którzy pełnili straszne rzemiosło, tak mu dobrze znane za życia, czy pielgrzym prawdziwy z ciała i kości, którego zbóje chcieli zabić z obawy, aby nie narobił wrzawy i całéj wioski nie zbudził, czy wreszcie (bo i tak daleko przypuszczenia sięgały!) jeden z brawów za pielgrzyma przebrany? Różnie o tém mówiono, a domysły były tak dziwne, tak sprzeczne i tak rozmaite, Grizo z całą swą przebiegłością i sprytem nigdy-by dociec nie zdołał, kim naprawdę mógł być ów zagadkowy pielgrzym, gdyby w tym razie za podstawę jego sądu miały mu służyć jedynie gawędy
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/189
Ta strona została przepisana.