Rodriga, było wynalezienie sposobu uniemożebniającego dla Renza widywanie się z narzeczoną i powrót do wioski rodzinnéj. W tym celu postanowił rozsiewać w okolicy pogłoski o niebezpieczeństwach i zasadzkach, czekających tu na Renza, które, przechodząc z ust do ust, powinny były dojść i do niego i pozbawić go ochoty powrotu do domu. Uważał to jednak za półśrodek tylko; w jego przekonaniu byłoby najlepiéj pozbyć się chłopaka raz na zawsze, zmuszając go do opuszczenia medyolańskiéj prowincyi; że dla dopięcia tego celu skuteczniéj od siły zbrojnéj, mogła, mu siła prawa posłużyć. I tak nieźle byłoby naprzykład, nadać większe znaczenie owemu nocnemu najściu na plebanię, przedstawić je, jako bunt przeciwko władzy i prawu i za pomocą doktora gmatwacza-kręciela dać do zrozumienia panu sędziemu, że na wypadek takiéj doniosłości warto zwrócić uwagę, a nawet wydać rozkaz schwytania Renza. Lecz i o tém również pomyślał, że jemu osobiście nie przystoi wdawać się w brudną tę sprawę; więc, aby sobie dłużéj głowy nie suszyć, postanowił zwierzyć się zaraz szanownemu doktorowi, nie całkowicie, co prawda, ale na tyle tylko, by mógł jego życzenie zrozumiéć. Nowe prawa co rok wychodzą, tyle już ich jest! — myślał sobie — a doktór to przecież głowa nielada; najpewniéj potrafi coś wyszperać, w jakąś gmatwaninę wplątać tego hultaja, w przeciwnym razie powiem, że nie wart swego przydomku i zmienię mu nazwę. — Ale (zważcie-no tylko, jak to się nieraz dziwnie dzieje na tym naszym świecie!) w czasie, gdy don Rodrigo myślał o doktorze, jako o człowieku, który najprędzéj mógł mu w téj sprawie dopomódz, inny człowiek, człowiek, którego najmniéj można było o to posądzać, krótko mówiąc sam Renzo we własnéj osobie pracował gorliwie nad spełnieniem życzeń swego wroga, a tak wybornie zabrał się do tego, że żaden doktór nie potrafiłby nic lepszego wynaléść.
Znałem pewnego chłopca niezmiernie żywego, a nawet, co prawda; zanadto żywego, który pomimo to, zawsze i we wszystkiém chciał postępować, jak ludzie dorośli; otóż widziałem go nieraz, gdy nad wieczorem zapędzał na nocne leże stado morskich świnek, które na dzień do ogródka wypuszczał. Mały pasterz chciałby je wszystkie razem, porządnie do budki zapędzić; lecz, praca daremna! bo w czasie, kiedy dopędza jedną, która na prawo zemknęła, innych dwie, trzy, cztery ze stada uciekły i rozpierzchły się w różne strony. Zrazu niecierpliwił się i gniewał nieborak, lecz kończyło się na tém, że on musiał się zastosować do nawyknień niesfornéj swéj trzody i najprzód zapędzał te, które znajdowały się najbliżéj, potém zbierał resztę, biorąc po jednéj, po dwie, lub trzy naraz, tak, jak mu się nawinęły pod rękę. Coś podobnego wypadło i nam
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/194
Ta strona została przepisana.