go zostawić? — pytał sam siebie — e! rzucili go przecież, jakby dla psów, niechże zeń i poczciwy człowiek skorzysta. Zresztą, gdyby się zjawił właściciel tego chleba, to mu zań zapłacę. — I schował do kieszeni bochenek, który miał w ręku; potém wziął inny, włożył go do drugiéj kieszeni; i trzeci z ziemi podniósł, lecz już tego nie schował, jeno zaraz jeść zaczął. Odszedł od kolumny, podążając w stronę klasztoru, którego szukał i nie mogąc się wydziwić, co to wszystko ma znaczyć. Zaledwie kilka kroków postąpił, spostrzegł ludzi, zbliżających się w tę stronę od środka miasta; znów się zatrzymał i zaczął się przyglądać uważnie tym, którzy szli na przedzie. Było ich troje: mężczyzna, kobieta i mały chłopak, podążający za niemi; każdy z nich dźwigał jakiś ciężar, który zdawał się jego siły przechodzić; każdy dziwnie jakoś wyglądał. Całe ubranie obsypane mąką; twarze zaognione, także ubielone mąką; szli powoli, zgięci pod ciężarem, który dźwigali, a oprócz tego, z wyrazu ich twarzy, mogłoby się zdawać, że przy poruszeniu czują ból w całém ciele, jakby w skutek silnego potłuczenia. Mężczyzna miał na plecach wielki wór mąki, który był przedarty miejscami i z którego, przy każdém potknięciu się lub silniejszém poruszeniu tego, co go dźwigał, wysypywało się trochę mąki na drogę. Lecz stokroć dziwniejszą jeszcze była postać kobiety: wyglądała ona jak olbrzymi wańtuch, albo jak wielki, pękaty garnek z dwoma uszkami umieszczony na bosych, aż za kolana obnażonych, nogach, które krokiem niepewnym i chwiejnym szły naprzód. Po chwili Renzo mógł się przekonać, że ów niby wańtuch, czy téż garnek, był zwyczajną spódnicą, którą kobieta trzymała za brzegi i w któréj było tyle mąki, ile tylko dało się zmieścić, a nawet i więcéj, bo przy każdém poruszeniu sporo się jéj wysypywało. Chłopiec niósł na swéj głowie podtrzymując go oburącz kosz pełny chlebów, lecz ponieważ nogi miał krótsze od nóg swych rodziców, pozostawał w tyle, a chcąc ich dopędzić, od czasu do czasu kroku przyśpieszał, przez co kosz tracił równowagę i jeden lub dwa bochenki spadały na ziemię.
— Wyrzuć, wyrzuć jeszcze jeden, ty hultaju jakiś! — powiedziała kobieta z gniewem zwracając się ku chłopakowi.
— Ja ich nie wyrzucam, same spadają, cóż mam począć? — odpowiedział chłopak.
— O dziękuj Bogu, że mam ręce zajęte, bo!... — zawołała kobieta, potrząsając pięściami, jak gdyby już synalka miała w swojéj mocy, i w skutek tego gwałtownego ruchu rozsypała daleko większą ilość mąki, niż ta, która była potrzebną do zrobienia dwu bochenków, takich jak te, które przed chwilą z kosza wypadły. — Ot, dałabyś mu pokój — rzekł mężczyzna — wrócimy potém, aby je
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/198
Ta strona została przepisana.