zabrać, albo ktoś inny je z ziemi podniesie. Przez czas tak długi cierpieliśmy niedostatek, że teraz, kiedy i nam się wreszcie coś z darów bożych dostało, powinniśmy używać ich w spokoju, i zgodzie.
Tymczasem inni ludzie od strony bramy nadchodzą, a jeden z nich zbliżając się do kobiety, niosącej mąkę, pyta ją — a którędy to się po chleb idzie?
— Naprzód, daléj — odpowiedziała kobieta, a następnie, gdy już się o jakie dziesięć kroków od nich znalazła, z gniewem dodała: — ci szkaradni wieśniacy gotowi tak się zawinąć tam w piekarniach i składach, że i dla nas już nic nie zostanie.
— Nie masz się czém dręczyć, każdy chce coś dostać; zresztą, nie ma już głodu, będzie obfitość, dostatek — spokojnie odpowiedział mężczyzna.
W skutek téj sceny, jakotéż i wielu innych, niemniéj dziwnych rzeczy, które widział i słyszał dokoła, nasz Renzo przyszedł wreszcie do przekonania, że trafił do miasta, w którem bunt się rozpoczął i że to był właśnie dzień podbojów, to jest taki dzień, w którym każdy, jeden mniéj, drugi więcéj, stosownie do chciwości i siły, zagarnia cudzą własność, płacąc za nią pięściami. Pomimo, iż w jak najkorzystniejszém świetle życzylibyśmy naszym czytelnikom przedstawić Renza, jednak ścisłość historyczna wymaga, abyśmy powiedzieli, iż pierwszém uczuciem, którego doznał, było uczucie wielkiego zadowolenia. Tak mało miał powodów do cieszenia się ze zwykłego porządku rzeczy, iż wszystko, co w jakibądź sposób mogło przyczynić się do jego obalenia, przez to samo musiało mu być przyjemném. Zresztą, nie należąc bynajmniéj do ludzi wyższych umysłem nad wiek, w którym żyją, i on też podzielał owo przekonanie ogółu, że brak chleba został wywołany sztucznie przez piekarzy i kupców handlujących zbożem, i gotów był uznać za dobry i godziwy wszelki środek, który mógł posłużyć do wydarcia z ich rak pożywienia, tak nielitościwie odmawianego przez nich całej zgłodniałéj ludności. Pomimo to jednak, postanowił nie brać czynnego udziału w ruchawce i cieszył się w duchu, że może się udać, pod opiekę kapucyna, który da mu przytułek i radą swą wesprze. Temi myślami zajęty, przyglądając się ciekawie coraz nowym zdobywcom, którzy nadciągali obciążeni łupem, przebył wreszcie owę niewielką przestrzeń, która go jeszcze od klasztoru dzieliła.
Na tém miejscu, gdzie dziś wznosi się ów piękny pałac o wysokim krużganku, znajdował się podówczas placyk, który znikł tak niedawno, iż go jeszcze niejeden z moich czytelników pamięta, a na owym placyku w głębi stał kościół i klasztor ojców kapucynów z czterema rozlożystemi wiązami u wejścia. Możemy powinszować
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/199
Ta strona została skorygowana.