tym naszym czytelnikom, którzy nie widzieli już owego placyku; jest-to dowód, że bardzo są młodzi i że, co samo przez się z tego wynika, nie mieli jeszcze czasu zbyt wielkiéj liczby niedorzeczności popełnić.
Renzo poszedł prosto ku bramie klasztornéj, schował w zanadrze pół bochenka, które mu jeszcze pozostało i pociągnął za sznurek od dzwonka. Otwarła się mała furtka, opatrzona kratą, a w niéj okazała się twarz furtyana, który zapytał Renza, kim jest i czego sobie życzy.
— Przybywam ze wsi; przynoszę list od ojca Krzysztofa do ojca Bonawentury.
— Oddajcie mi go — rzekł furtyan, przesuwając rękę przez kratę.
— Nie, nie, ja osobiście muszę mu go wręczyć.
— Ojca Bonawentury niema w klasztorze.
— To proszę mię wpuścić, zaczekam na niego.
— Jak na teraz nie wolno mi nikogo wpuszczać do klasztoru, ale usłuchajcie mojéj rady; możecie zaczekać na powrót ojca Bonawentury w kościele, będzie to najlepiéj. — I domawiając tych wyrazów zamknął furtę. Renzo stał przez chwilę, obracając list w ręku. Potém skierował się ku drzwiom kościelnym, jakby chciał z rady furtyana skorzystać, lecz na pół drugi już osądził, że choć owa rada była bardzo dobra, warto było-by jednak, choć na chwilkę, zajrzeć do miasta i dowiedziéć się, co tam się teraz dzieje. Przeszedł przez placyk, znalazł się na ulicy i zatrzymał, skrzyżowawszy ręce na piersiach, poglądając ciekawie w stronę, gdzie ruch był największy i skąd najsilniejszy dolatywał hałas. Wkrótce wir go porwał. — Warto zobaczyć to zbliska — powiedział sobie, dostał z zanadrza chleb rozpoczęty i żując go powoli poszedł ku środkowi miasta.
Teraz wypada nam opuścić go na chwilę i opowiedziéć czytelnikowi w sposób jak najzwięzlejszy i najkrótszy, powody owego buntu i jego początek; poczém znów pośpieszymy do Renza.
Był-to już z kolei drugi rok nieurodzajny. W roku zeszłym zapasy z lepszych czasów do pewnego stopnia zażegnały klęskę i lud, choć niezbyt syty, lecz też i niegłodny, wyczerpawszy zresztą