który mu do uszu doleciał; wszędzie dawały się słyszeć skargi, groźby, słowa wyrażające gniew lub zdumienie; one były treścią wszystkich rozmów tego tłumu.
Dość było jakiegoś bodźca, jakiegoś, choćby błahego powodu, aby słowa w czyn zamienić; powód taki nadarzył się też wkrótce. O wschodzie słońca, ze sklepów piekarzy zaczęli wychodzić chłopcy z koszami pieczywa, które codziennie o téj saméj porze musieli dostarczać do niektórych domów. Pojawienie się pierwszego z tych chłopców na ulicy, gdzie się już sporo utworzyło takich kółek, było jakby wrzuceniem iskry do prochu. — Czy chleb jest, oto dowód! — zawołało sto głosów na raz. — Tak, nie brak go dla ciemiężców, którzy opływają w dostatki, a nas chcieliby głodem umorzyć — mówi jeden z obecnych, a następnie, zbliżając się do chłopaka i kładąc rękę na koszu dodaje: — pokaż, co tam masz? — Chłopak rumieni się, blednie, drży na całém ciele, chciałby powiedziéć: puśćcie mnie, lecz mu wyrazy zamierają na ustach, usiłuje co najprędzéj wyswobodzić ręce z pasów, na których kosz wisi: — dawaj go tu zaraz! — wołają dokoła. Wiele rąk chwyta za kosz; po chwili już jest na ziemi, przykrywające go płótno leci w powietrze, zapach świeżego pieczywa rozchodzi się dokoła.
I my także ludźmi jesteśmy i my także jeść chcemy — mówi pierwszy; bierze jeden bochenek, podnosi go w górę, pokazując ludowi, potém jeść go zaczyna; wszyscy rzucają się na kosz; już próżny, chleba ani śladu. Ci, którym się nic nie dostało, podrażnieni widokiem zdobyczy, którą inni osiągnęli tak łatwo, zbierają się w większe oddziały i udają się na poszukiwania innych koszów, a wszystkie, które spotykają po drodze, muszą uledz losowi pierwszego. Nawet zdobywać ich nie ma potrzeby, bo każdy chłopak, który chleb roznosił i który miał nieszczęście znaleść się wówczas na ulicy, widząc co się święci, sam dobrowolnie kosz porzucał i co tchu uciekał. Pomimo to jednak, tych, którym się nic nie dostało, było bardzo wiele, a nawet i sami zdobywcy czuli pewne niezadowolenie z tak szczupłego łupu; oprócz tego w tłumie znajdowali się i ci, których najgorętszym życzeniem było wywołanie wielkich rozruchów. Nic więc dziwnego, że wkrótce dały się słyszéć okrzyki; Do piekarni! do piekarni!
Na ulicy Corsia de’Servi istniała wówczas, i po dziś dzień istnieje piekarnia, która dotąd zachowała swą dawniejszą nazwę, w narzeczu toskańskiém zowią ją Forno delle grucce, piekarnia kul (kul dla kalek), w narzeczu zaś medyolańskim El prestin di seansc, co, choć to samo oznacza, jednak, ze względu na sposób, w który się wymawia, jest złożone z wyrazów tak dziwnych, tak barbarzyńskich, tak niesłychanych, że w całym alfabecie nie znajdziemy głosek
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/205
Ta strona została przepisana.