Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/21

Ta strona została przepisana.

jednéj z okolicznych wiosek, któréj nazwy wszakże, również jak i nazwiska proboszcza, rękopism ani tu, ani w dalszym ciągu nie podaje. Odmawiał on spokojnie wieczorne pacierze i od czasu do czasu, pomiędzy jednym a drugim psalmem, zamykał brewiarz, zostawiając w nim jako skazówkę wielki palec swojéj prawicy, ściskał ją lewą dłonią, obie ręce wraz z książką w tył zakładał i szedł dalej, patrząc w ziemię i odrzucając nogą do muru kamyki, kóre na ścieżce dostrzegał; następnie podnosił głowę, spoglądał roztargnionym wzrokiem dokoła i zatrzymywał go na pewnéj części góry, na którą światło zachodzącego słońca, przedarłszy się przez rozpadliny przeciwległych szczytów, rzucało miejscami szerokie, purpurowe pasy. Po chwili otworzył brewiarz nanowo, odczytał jeszcze parę modlitw i doszedł wreszcie do pewnego zakrętu uliczki, gdzie zwykł był zawsze podnosić oczy i spoglądać przed siebie. Daléj, za zakrętem, droga biegła prosto na przestrzeni mniéj więcéj sześćdziesięciu kroków, potém rozdzielała się na dwie uliczki, z których pierwsza na prawo, wiodła pod górę, druga spuszczała się w dół na dolinę, aż nad samo łożysko potoku, i z téj strony murek, opasujący drogę, był tak niski, iż dosięgał zaledwie do pasa przechodniów. Murki dwu uliczek zamiast dobiegać do samego rogu, tworzyły tam, gdzie się schodzą trzy drogi, małą kapliczkę, na któréj, na szarym, miejscami oblatującym już tynku, ukazywało się malowidło ceglastéj barwy, wyobrażające długie, powykręcane, ostrozakończone pasy, a wpośród nich jakieś niedające się żadnem imieniem określić postacie; w przekonaniu jednak okolicznych mieszkańców, a zapewne także w przekonaniu ich twórcy, miały one przedstawiać ogień wieczysty i dusze w czyscu cierpiące. Proboszcz minąwszy róg uliczki i podnosząc, jak zwykle, oczy na kaplicę, naraz spostrzegł tu coś, czego się najmniéj spodziewał i czego wołałby nigdy i nigdzie nie widziéć. Na rozdrożu znajdowało się dwoje ludzi: pierwszy z nich siedział konno na niskim murku, drugi stał oparty o kapliczkę z założonemi na piersiach rękami. Strój, postawa, cała powierzchowność, słowem wszystko, co w téj chwili bystrem okiem dostrzegł don Abbondio nie pozostawiały mu żadnéj wątpliwości co do stanu, do którego należeli ci ludzie. Obaj mieli dokoła głowy siatkę zieloną, zwisającą na lewe ramię i zakończoną tu wielkim kutasem, z pod któréj na czoło spadał czub olbrzymi; duże, ostro zakręcone wąsy; błyszczący pas skórzany z przytwierdzoną do niego parą pistoletów; rożek z prochem zawieszony na piersiach jak order; potężny nóż wyglądający z kieszeni szerokich, wydętych spodeń; przy boku koncerz z rękojeścią, ozdobioną mosiężnemi, błyszczącemi i gładkiemi blaszkami, które u góry jaby cyfrę jakąś tworzyły. Tak wyglądali, a każdy, przy pierw-