ludu. Każdy z nich w jednę i tę samę stronę podążał; widoczném było, że śpieszą na jakieś miejsce, gdzie się zejść umówili. No, no — pomyślał znów Renzo — to jeszcze coś nowego — i poszedł za jakimś człowiekiem, który zarzuciwszy na ramiona sporą wiązkę połamanych desek i trzasek podążał w stronę, w którą i inni zmierzali, to jest na ulicę, ciągnącą się wzdłuż północnéj strony katedry i zwaną ulicą schodków, od stopni, które istniały tam jeszcze przed niedawnym czasem. Pomimo iż góral nasz był tak silnie zaciekawiony wszystkiém, co się działo dokoła, jednak, w chwili, gdy się przed nim odsłonił olbrzymi gmach katedry, stanął jak wryty i z podniesioną głową i otwartemi ustami patrzał przez czas pewien w górę. Potém kroku przyśpieszył, aby dopędzić tego, którego obrał sobie za przewodnika, wyszedł z uliczki, rzucił przelotne spojrzenie na front katedry, który wówczas nie tak, jak dziś, wyglądał i bardzo daleki był jeszcze od ukończenia, i wciąż idąc za owym człowiekiem, zmierzał prosto ku środkowi placu. Im daléj szli naprzód, tém się tłum zwiększał; jednak człowiekowi niosącemu drzewo każdy ustępował z drogi: on pruł falę ludu, Renzo z tego korzystał, aż wreszcie wraz z nim znalazł się w samym środku najgęstszego tłoku. Tu była mała wolna przestrzeń, a na niéj kupa węgli i głowien, pozostałości owych sprzętów, które lud z piekarni wynosił. Dokoła rozlegały się oklaski i tysiączne okrzyki, wyrażające gniew, groźbę i radość tryumfu.
Nowoprzybyły rzuca swą wiązkę na ów stos, jeden z obecnych nawpół spaloną łopatą żar dokoła niéj zbiera, dym się zwiększa, gęsty słup jego wznosi się do góry, zapala się drzewo, na widok płomieni wzmaga się krzyk i wrzawa: — Niech zginie głód! Niech zginie trybunał prowizyi. Niech zginie cała rada! Niech żyje chleb i dostatek.
Co prawda, niszczenie dzież i pytlów, rabowanie piekarń i nabawianie tak wielkiego strachu piekarzy, nie są najlepszemi środkami do przywrócenia taniości chleba; lecz jest to jedna z tych subtelności metafizycznych, których tłum nie może zrozumiéć. Jednak, nie będąc nawet zbyt głębokim metafizykiem, czasami i prosty śmiertelnik potrafi rzecz tę zrozumiéć odrazu, byle tylko pytanie było zupełnie dlań nowe, byle, jak-to mówią, był nowicyuszem w téj sprawie, bo skoro tylko wiele o niéj będzie sam gadał, lub też słuchał, co mówią inni, to niezawodnie utraci zdolność jéj pojmowania. Renzo uczuł odrazu na widok piekarni, że źle się dzieje, że tak być nie powinno, myśl ta nawet, jakeśmy to widzieli, nie opuściła go i potém. Alu zachował ją dla siebie, gdyż pomiędzy wszystkiemi temi twarzami nie było ani jednéj, któréj wyraz zdawałby się mówić; bracie, jeżeli błądzę, oświeć mię, a będę ci wdzięczny.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/211
Ta strona została przepisana.