rzucił się w sam środek tłumu, a wkrótce potém już się znalazł w pobliżu owych drzwi, które na tysiączne sposoby usiłowano wysadzić. Jedni, kamieniami starali się odbić gwoździe, któremi zamek był przytwierdzony; inni, z lepszym skutkiem, używali do swéj roboty drągów, obcęgów i młotów; inni, również za pomocą drągów, lasek, gwoździ, a w braku tych narzędzi używając palców, wyciągali kamienie z bruku, chcąc się pode drzwi podkopać. Ci, którzy osobiście nie mogli przyjąć udziału w robocie, przynajmniéj zagrzewali do niéj wściekłemi okrzykami; lecz, jednocześnie, skupiając się coraz bardziéj dokoła zajętych pracą, pozbawiali ich możności spiesznego wykonywania tejże; zresztą sam nadmierny zapał pracujących utrudniał ją, boć na świecie, dzięki Bogu, zdarza się przecież, że nie tylko w dobrém (co niestety bywa najczęściéj), ale niekiedy i w złém najgorliwsi działacze stają się największą przeszkodą.
Radni miasta, gdy do nich doszła wiadomość o tém, co się święci, wysłali natychmiast gońców do zamku, który zwano naówczas zamkiem di Porta Giovia, prosząc komendanta o pomoc zbrojną; komendant przysłał takową. Lecz nim zawiadomienie doszło do zamku, nim komendant wydał rozkazy, nim się zebrali żołnierze, nim w drogę mszyli i przebyli przestrzeń, dzielącą ich od mieszkania wikaryusza prowizyi, już dom zewsząd był oblężony i wojsko musiało zatrzymać się zdaleka, poza tłumem. Oficer dowodzący oddziałem, nie wiedział sam co ma począć. Przed nim jak mur, stał tłum nieruchomy, utworzony z ludzi różnéj płci, różnego wieku i stanu. Wszyscy patrzyli z ciekawością w stronę obleganego domu. Na rozkaz usunięcia się z drogi, zrobienia miejsca dla wojska odpowiedzieli przeciągłym szmerem niezadowolenia, nikt się nie poruszył. Dać ognia do téj tłuszczy wydawało się dowodzącemu rzeczą nie tylko okrutną, ale nawet i bardzo niebezpieczną; rzeczą, która cały motłoch mogłaby o wściekłość przyprawić, zresztą nie otrzymał takiego rozkazu. Wpaść do tego tłumu, drogę torować sobie, odpychając go na prawo i na lewo, i śmiało iść naprzód, aby stoczyć walkę z temi, którzy tam w głębi najbardziéj broni; byłaby to najlepiéj, ale czyż się udać mogło? Któż może przewidziéć, czy żołnierze razem i w porządku zdołaliby dotrzéć aż do tego miejsca? a gdyby im się to nie udało? Gdyby, zamiast przedarcia się przez tłum, zmieszali się z nim, rozproszyli i znaleźli się na łasce tych, których podrażnili? Wahanie się dowódcy i bezczynność żołnierzy słusznie, czy téż niesłusznie, wzięto za objaw bojaźni. Ci, którzy znajdowali się najbliżej od nich, poprzestawali namierzeniu ich pogardliwém spojrzeniem; ci, których już pewna przestrzeń od nich dzieliła, stroili miny najrozmaitsze i pozwalali sobie na obelżywe żarciki; dalsi głośno z nich się wyśmiewali,
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/215
Ta strona została przepisana.