Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/217

Ta strona została przepisana.

drabiny, mając jéj potężne boczne belki oparte na ramionach, stękał, a raczej ryczał, uginając się pod ciężarem tego ustawicznie poruszającego się jarzma; inny tak silnie został popchnięty, że odlatuje na stronę i puszcza koniec drabiny, który padając bije niemiłosiernie po ramionach, karkach, bokach i nogach najbliższych. Lud chwyta ją, podłazi pod nią, przesuwa głowy pomiędzy jéj szczeble wołając: — naprzód! daléj! — Olbrzymia drabina chwiejąc się i podskakując coraz się bardziéj do domu przybliża i zjawia się w samę porę, aby odwrócić uwagę nieprzyjaciół od biednego Renza, który, korzystając z zamieszania, powstałego z innego zamieszania, z początku powolnie, ostrożnie, potém spiesznie torując sobie drogę łokciami i pięściami, oddala się od miejsca tak dlań niebezpiecznego z zamiarem, aby, o ile się da najprędzéj, wymknąć się z tłumu i udać się zaraz do klasztoru, do ojca Bonawentury, a w razie gdyby go jeszcze nie było, czekać tam na jego powrót.
Wtém, jakiś ruch niezwykły, który się na jednym z krańców tłumu rozpoczął, zaczyna szerzyć się z wielką szybkością i z ust do ust podawana wieść się rozchodzi, iż Ferrer, Ferrer przybywa. Zdumienie, radość, gniew, rozrzewnienie i niechęć, wszystkie te uczucia wybuchają razem tam, gdzie owo imię zadźwięczy. Jeden powtarza je z uniesieniem, drugi stara się je zagłuszyć swym krzykiem, trzeci potwierdza, czwarty zaprzecza, ten przeklina, ten znowu błogosławi.
— Ferrer tu? — Nie, nie, to nieprawda! — Prawda, prawda; niech żyje Ferrer! — Niech żyje ten, który kazał, aby chléb tanio sprzedawano! Nie, nie. — On tu, w powozie; jedzie; jedzie! — A nam co do tego? Po co się w to wdaje? Nikogo nie chcemy! — Ferrer, niech żyje Ferrer! przyjaciel i opiekun biedaków! On po wikaryusza przybywa, aby go zawieść do więzienia. — Nie chcemy go, nie chcemy! sami sprawiedliwość wymierzymy!. Nazad, nazad! — Tak, tak, Ferrer! Przybywaj nam, przybywaj! Do więzienia z wikaryuszem!
I wszyscy, wspierając się na palcach, zwracają się w stronę, z któréj nadchodzi wieść tak niespodziana, ale ponieważ wszyscy wspięli się na palcach, nikt nie może zobaczyć więcéj nad to, co widział wówczas, kiedy wygodnie całą stopą opierał się na ziemi. Pomimo to, każdy jednak w nowéj postawie pozostał.
Rzeczywiście wśród tłumu, w stronie przeciwnej od téj, w któréj stali żołnierze, ukazał się w zakrytym powozie Antoni Ferrer, wielki kanclerz, w swéj własnej osobie. Musiało go ruszyć sumienie, Musiał zrozumiéć, że jego to nierozsądne postępowanie i upór stały się najpierwszą przyczyną tego buntu, lub co najmniéj powodem do niego; przybywał więc teraz, aby go choć w części uśmierzyć, aby