Ferrer ukazywał to w jedném, to w drugiém oknie naprze, mian oblicze uśmiechnięte, miłe, pełne łagodności, miłości, pokory, słowem oblicze jaśniejące całym wdziękiem owego wyrazu, który w zwykłych okolicznościach, przybierał wówczas tylko, gdy miał stanąć przed majestatem Filipa IV; jednak nie było rady, i musiał się dziś w ten wyraz przystroić. Nawet coś mówił do tłumu, ale wrzawa tylu głosów, same okrzyki: niech żyje! któremi go witano, bardzo małéj tylko liczbie osób pozwalały słyszéć to, co mówił. Dopomagał więc sobie ruchami: to przykładał trzy palce do ust, przesyłając pocałunek ludowi; to ukłonem dziękował za okazywaną mu miłość; to ręce z okna powozu wysuwał, prosząc o zrobienie trochę miejsca; to, opuszczając je w dół starał się dać do zrozumienia, iż życzyłby sobie, aby wrzawa nieco się zmniejszyła; a wówczas kiedy mu się na chwilę udawało tego dokazać, najbliżsi słyszeli i powtarzali te jego wyrazy: — chléb, niema głodu, obfitość! przybywam, aby sprawiedliwość wymierzyć; panowie, raczcie się trochę z drogi usunąć. — Potém, odurzony całą tą wrzawą, widokiem tylu twarzy, tylu oczu na siebie zwróconych, cofał się na chwilę w głąb powozu, wydymał policzki, sapał potężnie i powtarzał w duchu: — Ledwie żyję! Co za tłum!
— Niech żyje Ferrer! Szlachetny Ferrer! Wielki Ferrer! Chleba! chleba!
— Tak, chleba, chleba — odpowiadał Ferrer — będzie chléb, będzie obfitość: ja wam to przyrzekam, ja — i rękę przykładał do piersi.
— Rozstąpcie się nieco, rozstąpcie, i dodawał zaraz: — jadę po wikaryusza, aby go osadzić w więzieniu, aby go ukarać tak, jak na to zasłużył: — i półgłosem po hiszpańsku kończył: — jeżeli istotnie zawinił. — Potém, przechylając się naprzód, z pośpiechem również po hiszpańsku, mówił do woźnicy: — Pedro, prędzej, jeżeli możesz.
Woźnica także się do tłumu uśmiechał i to z tak wielkiém przytuleniem, jak gdyby i on był znakomitą osobą, a z wdziękiem niezrównanym, powoli, zlekka, to na prawo, to na lewo, dotykając najbliższym końcem długiego biczyska, przemawiał także słodziutkim głosem: — na bok, na bok, panowie! proszę, bardzo proszę! trochę miejsca, nie wiele, tyle tylko, abyśmy mogli przejechać.
Tymczasem najgorliwsi z życzliwych starali się spełnić tak miłą prośbę, to jest utorować drogę. Jedni usuwali ludzi przed końmi na stronę za pomocą grzecznych słówek, lekkiego opierania się dłońmi o ich piersi i niemniéj grzecznych i przyjemnych szturchańców: na bok, na bok, mili panowie! — powtarzali słodkim głosem; inni czynili toż samo po obu stronach powozu, aby dać mu
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/221
Ta strona została przepisana.