Renzo jednak słyszał same pochwały; wszyscy się do niego garnęli, i ten i ów ściskał go za rękę: — Do widzenia do jutra! — Gdzie się spotkamy? — Na placu katedry. — Dobrze. — Dobrze. — I coś się da zrobić? — A naturalnie. — Najpewniéj. — Koniecznie.
— Kto z szanownych panów zechce mi z łaski swojéj wskazać jakąś gospodę, nie drogą, pośledniejszą, w któréj mógłbym coś przekąsić i należycie wypocząć?
— Jestem na wasze usługi, mój poczciwy chłopcze — rzekł jakiś człowiek, który całéj przemowy Renza słuchał z wielką uwagą, potém słuchał również uważnie tego, co inni mówili, a sam dopiéro w téj chwili po raz pierwszy usta otworzył. Znam właśnie taką gospodę, jakiéj szukacie, sam was tam zaprowadzę i polecę gospodarzowi, który jest dobrym człowiekiem, a do tego moim przyjacielem.
— A czy to daleko? — spytał Renzo.
— Nie, wcale nie daleko — odrzekł usłużny człowiek.
Renzo śpiesznie pożegnał całe zgromadzenie i, uścisnąwszy serdecznie wiele rąk nieznanych, poszedł z nieznanym człowiekiem, dziękując za owę wielką grzeczność, którą on jemu wyświadczał.
— Za cóż mi dziękujecie? — odpowiedział ów człowiek: — przecież ręka rękę myje, a obie ręce myją twarz. Czyż nie jest naszym obowiązkiem dopomagać bliźniemu w potrzebie? — I niby odniechcenia, w rozmowie, ciągle się o coś pytał: — Przepraszam za ciekawość, ale bo tak jakoś wyglądacie zmęczeni, czy-to zdaleka Pan Bóg prowadzi? — O! z daleka — odpowiedział Renzo — aż z Lecco.
— Aż z Lecco? No, proszę! Więc mieszkacie w Lecco?
— Tak, to jest właściwie w okolicy na wsi.
— Biedny chłopcze! Ile mogłem zrozumiéć z tego, coście mówili, musiano was srodze skrzywdzić.
— Ach! mój zacny człowieku! gdybyście wiedzieli!... Musiałem mówić nieco oględniéj, bo i pocóż miałbym zaraz opowiadać obcym ludziom o tém, co mię boli, ale... kiedyś, kiedyś to się stanie wiadomém i wówczas... Ale otóż i gospoda jakaś, wstąpię do niéj, gdyż Bogiem a prawdą nie mam ochoty iść daléj.
— Ech! co tam! jeszcze chwilkę. Niedaleko. Chodźcie, chodźcie do téj gospody, do któréj ja was prowadzę. Tu żleby wam było — powiedział usłużny przewodnik.
— E, i tu będzie dobrze — odrzekł Renzo — nie jestem przecie najpierwszym paniczem, byle czém się posilę, byle na czém się wyśpię: trochę jadła, trochę słomy za całe posłanie, to mi wystarczy, chciałbym tylko co najprędzéj znaleść te dwie rzeczy. „Pod opatrznością“ pięknie się ta gospoda nazywa. Innej szukać nie
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/232
Ta strona została przepisana.