czaj, lecz, Bogiem a prawdą, nikt nie był odeń dalszym niż nasz biedny Kenzo, a jeszcze na dobitkę był przecie i wieśniakiem. To ten, to ów, aby go za język pociągnąć, zwracał się doń co chwila z jakimś płaskim dowcipkiem, lub śmieszném zapytaniem, któremu towarzyszyło obejście się pełne lekceważącéj niby grzeczności. Kenzo czasem się tém obrażał, czasem w żart obracał; to odpowiadał, to zapytywał, to znów niezwracając najmniejszéj uwagi na to, co do niego mówiono, prawił o jakichś rzeczach, nie mających żadnego związku z tém, o co go pytano: a wszystko, co mówił, było jakieś nietrafne, urywane, śmieszne, dziwne. Na szczęście jednak, pomimo owego zamętu w głowie, pozostał mu jeszcze jakiś czyto instynkt, czy odbłysk rozsądku, który kazał mu unikać starannie wymieniania imion tych osób, o których mówił, a w skutek tego to, co najsilniéj tkwiło w jego pamięci i sercu, pozostało tajemnicą dla innych. Sądzę, że ta okoliczność i dla nas może być pocieszającą, bo na prawdę byłoby rzeczą niezmiernie przykrą, gdyby owo imię, dla którego i my czujemy nieco współczucia i poważania, miało tu z ust do ust przechodzić i stać się igraszką tego prześwietnego grona.
Gospodarz, widząc, iż ta zabawa już się za długo przeciąga, zbliżył się do Renza i prosząc obecnych, aby dali pokój wieśniakowi, wstrząsał go za ramię, starając się wytłumaczyć mu, że już pora iść spać, ale Renzo wracał ciągle do imion i nazwisk, do wyroków i do porządnych ludzi. Jednakże owe wyrazy: łóżko i spać, które mu gospodarz powtarzał nad uchem, przeniknęły wreszcie do jego głowy; poczuł nieco jaśniéj potrzebę tego, co one wyrażały, i na chwilę nawet odzyskał trochę przytomności. Jak ostatnia świeczka dopalającéj się illuminacyi, rzucając światełko dokoła, pokazuje, że inne jéj towarzyszki zagasły, tak odrobina rozsądku, która teraz wróciła Renzowi do pewnego stopnia, dała mu poznać, że reszta jego gdzieś daleko uciekła. Nabrał odwagi, wyciągnął ręce, oparł je na stole; raz i drugi podnieść się usiłował, westchnął, zachwiał się; wreszcie z pomocą gospodarza, wstał. Gospodarz, podtrzymując go ciągłe, wyprowadził z pomiędzy ławy i stołu, i, wziąwszy w jednę rękę świecę, drugą, z niemałym mozołem, powlókł go do schodów, wiodących na piętro. Tu, nasz Kenzo sły-