zbliżali się coraz bardziéj i pilnie się weń wpatrywali! Założył dwa palce lewéj ręki za kołnierz, jakby go chciał doprawić, a następnie wodząc niemi dokoła szyi wykrzywiał usta, zwracał w tył głowę i z ukosa spoglądał na drogę w nadziei, iż na niéj kogoś choć zdaleka dostrzeże. Niestety, była pustą! Rzucił bystre spojrzenie na lewo, za murek, na pola: nikogo; na drogę przed siebie: i tu nikogo oprócz brawów. Co tu począć? wrócić nazad? już za późno; uciekać? byłoby to samo, co powiedziéć tym łotrom: ścigajcie mnie, albo jeszcze gorzéj. Wreszcie, czując, że nie potrafi niebezpieczeństwa uniknąć, postanowił rzucić się na jego spotkanie, gdyż wołał znieść wszystko niż pozostać dłużéj w tak męczącéj niepewności, która już zaczynała jego siły przechodzić. Przyśpieszył kroku, zaczął czytać półgłosem z brewiarza, przybrał najbardziéj wesoły i spokojny wyraz, na jaki tylko mógł się zdobyć w téj chwili, usta nawet złożył do uśmiechu. Po chwili znalazł się naprzeciwko brawów a teraz co będzie? — powiedział w duchu i stanął jak wryty.
— Księże proboszczu! — przemówił jeden z nich, patrząc na niego zuchwale.
— Czém mogę służyć? — odpowiedział szybko don Abbondio podnosząc głowę i odrywając wzrok od książki, która pozostała otwartą na jego rękach, jakby na pulpicie.
— Ksiądz proboszcz ma zamiar — mówił daléj drugi brawo, głosem tak gniewnym i groźnym jak ów zwierzchnik, który podwładnemu czyni wyrzuty za niecne postępowanie — ksiądz proboszcz ma zamiar połączyć jutro ślubem małżeńskim Renza Tramaglino z Łucyą Mondella!
— To jest... głosem drżącym odrzekł don Abbondio — to jest... łaskawi panowie wiedzą przecie dobrze, jak się rzecz cała w tych razach odbywa. Biedny proboszcz wcale w to nie wchodzi... narzeczeni sami załatwiają wszystko... potém przychodzą do nas i każą sobie ślub dawać... a my, my przecie jesteśmy tylko sługami gminy.
— Otóż — powiedział brawo, nachylając się do ucha don Abbondia, lecz zawsze tym samym rozkazującym głosem — otóż ksiądz proboszcz ma wiedziéć, iż to małżeństwo, nie powinno dojść do skutku ani jutro ani nigdy.
— Ależ, moi panowie — odrzekł proboszcz tonem słodkim i łagodnym człowieka, starającego się przekonać zniecierpliwionego złośnika — ależ, moi mili panowie, raczcie wejść tylko w moje położenie. Gdyby to ode mnie miało zależeć... przecież widzicie dobrze, że mnie z tego nic nie przybędzie, ja...
— E! dość już tego — przerwał mu brawo — gdyby rzecz miała
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/25
Ta strona została przepisana.